Lecz poczciwa dama uśmiechała się tak smutno, że natychmiast odzyskał równowagę i po-
wiedział:
─ Nie, za pewne grzechy nie ma odpuszczenia. Właśnie przez takie pobłażanie społeczeń-
stwo stacza się w przepaść.
Bal był ciągle jeszcze w pełni ożywienia. Podłoga salonu kołysała się lekko podczas kolej-
nego kadryla, jakby stare domostwo uginało się pod naporem zabawy. Chwilami z tłumu
184
głów wyłaniała się twarz kobiety podniecona tańcem, z oczami błyszczącymi, otwartymi
ustami i odblaskiem świecznika na białej skórze. Pani Du Joncquoy oświadczyła, że wszystko
to nie ma sensu. Przecież szaleństwem jest stłoczyć pięćset osób w mieszkaniu mogącym po-
mieścić zaledwie dwieście. Czy nie byłoby lepiej wynająć na ten cel plac du Carrousel?
─ Wszystko to jest skutkiem nowych obyczajów ─ mówiła pani Chantereau. ─ Kiedyś po-
dobne uroczystości odbywały się w gronie rodzinnym; dziś natomiast trzeba robić taki zamęt,
przychodzi byle kto i powstaje tłok, bez którego przyjęcie wydałoby się sztywne. Ludzie po-
pisują się zbytkiem i wprowadzają do swych domów szumowiny paryskie; czyż można się
potem dziwić, że te męty powodują rozkład domowego ogniska?
Matrony skarżyły się, że rozpoznają zaledwie pięćdziesiąt osób. Skąd się to wszystko wzię-
ło? Wydekoltowane dziewczyny pokazywały swoje ramiona. Jakaś kobieta miała złoty sztylet
wetknięty w kok, a odziana była w kolczugę haftowaną dżetami. Z uśmiechem patrzały na
inną, ubraną w nieprzyzwoicie obcisłe spódnice. Przybył na to przyjęcie cały pławiący się w
zbytkach, rozbawiony i nader tolerancyjny Paryż, towarzystwo zebrane przez panią domu
spośród przygodnych znajomości; ocierały się tu o siebie wybitne osobistości i osoby skom-
promitowane, rozpalone jednakową żądzą użycia. Robiło się coraz goręcej, w przepełnionych
salonach rozkwitały miarowym rytmem symetryczne figury kadryla.
─ Hrabina jest pierwszorzędna! ─ powiedział la Faloise w drzwiach prowadzących do ogro-
du. ─ Ona jest o dziesięć lat młodsza od swojej córki... Ale, ale, Foucarmont, może nam pan
wyjaśni następującą sprawę: Vandeuvres zakładał się, że ona nie ma pośladków.
Jego cyniczna poza nudziła tych panów. Foucarmont odpowiedział krótko:
─ Niech pan spyta swego kuzyna, właśnie tu idzie.
─ Rzeczywiście, to dobry pomysł ─ krzyknął la Faloise. ─ Zakładam się o dziesięć ludwi-
ków, że ona ma pośladki.
Fauchery istotnie nadchodził. Będąc tu zadomowiony, wszedł naokoło przez jadalnię, by
uniknąć tłoku w drzwiach. Wróciwszy do Róży na początku zimy, dzielił się pomiędzy śpie-
waczkę i hrabinę; był tym już bardzo znużony, nie wiedząc, w jaki sposób pozbyć się jednej z
nich. Sabina schlebiała jego próżności, lecz Róża bardziej go bawiła. Zresztą Róża zapałała
do niego prawdziwą miłością i była tkliwa jak wierna małżonka, co gnębiło Mignona.
─ Słuchaj, chcę cię poprosić o pewną informację ─ powtarzał la Faloise ściskając ramię
swego kuzyna. ─ Widzisz tę damę w białej sukni?
Od czasu gdy odziedziczony spadek dał mu bezczelną pewność siebie, udawał, że kpi z
Fauchery'ego, odgrywając się za dawną urazę i chcąc się zemścić za szyderstwa, które go
spotykały po przyjeździe z prowincji.
─ Tak, chodzi o tę damę w koronkach. Dziennikarz wyciągnął szyję, nie wiedząc jeszcze, o
co chodzi, i wreszcie powiedział:
─ O hrabinę.
─ No właśnie, kochasiu... Założyłem się o dziesięć ludwików. Czy ona ma pośladki?
I zaczął się śmiać zachwycony, że jednak utarł nosa bubkowi, który mu kiedyś tak zaimpo-
nował, gdy go spytał, czy hrabina z nikim nie sypia. Lecz Fauchery, wcale nie zdziwiony,
patrzał na niego uważnie i w końcu, wzruszając ramionami, rzucił:
─ Ale z ciebie idiota!
Po czym zaczął ściskać ręce panom, a la Faloise, zmieszany, nie był już pewny, czy powie-
dział coś zabawnego. Rozmawiano z ożywieniem. Od czasu wyścigów bankier i Foucarmont
przyłączyli się do grona stałych bywalców pałacu przy alei Villiers. Nana czuła się już znacz-
nie lepiej i hrabia co wieczór przychodził dowiadywać się o nią. Tymczasem Fauchery, który
przysłuchiwał się rozmowie, wydawał się czymś zaabsorbowany. Rano podczas sprzeczki
Róża wyznała mu bez ogródek, że wysłała ten list, i powiedziała, że teraz może się pokazać u
swojej wielkiej damy, gdzie pięknie zostanie przyjęty. Po długich wahaniach odważył się
jednak przyjść. Lecz pomimo pozornego opanowania głupi żart la Faloise'a bardzo go dotknął.
185
─ Co panu jest? ─ spytał go Filip. ─ Robi pan wrażenie chorego.
|