Nie żart, więc co?
Na to pytanie szukałem odpowiedzi jeszcze tej samej nocy, w pociągu, unoszącym
mnie z powrotem, a także kilka następnych dni. Rozumowałem tak: jeżeli żart wykluczony,
124
Sławomir Mroż ek – Opowiadania
to odpada możliwość, że list nic nie znaczył, że był tylko środkiem, sam w sobie, bez
intencji. Trzeba więc powrócić do mniemania, że każda pusta kartka papieru zawierała w
zamierzeniu jakąś treść indywidualną, każda inną. Sympatyczny atrament! Pismo utajone,
które ukaże się dopiero pod wpływem odpowiednich odczynników chemicznych!
Zerwałem się. Próby laboratoryjne wykazały niezbicie: to były tylko czyste kartki papieru,
nic więcej.
A jednak musiały ukrywać jakieś treści. Jeżeli zawiodły próby dosłownego ich
odczytania, to należało dojść do określenia ich natury drogą wnioskowania o psychologii
pobudek, które mogły kierować nadawcą.
Nieśmiałe wyznanie miłosne? Ależ tak! Może powodowana potrzebą wyznań, a
powstrzymywana wstydem, nieznana mi kobieta adresowała do mnie te puste kartki.
Kompromis między uczuciem a przyzwoitością przybrał formę in blanco. To odkrycie
bardzo mnie pocieszyło. Kupiłem sobie nowy krawat i przez dwa dni nuciłem przy goleniu.
Wobec nieznajomej odczuwałem pewien rodzaj życzliwej pobłażliwości, pełnej
zażenowania i dobrego humoru. — Biedna mała... — myślałem z lisim, protekcjonalnym
uśmieszkiem — nieśmiała i namiętna zarazem, ileż w tym uroku.
Mała? Zastanowiłem się. Nie, ktoś, kto rozporządza takimi środkami, być może całą
organizacją, nie zasługuje na to miano. To jakaś wielka dama, ktoś na skalę
międzynarodową. Tym niezwyklejszy przypadek! Jak silne musi być uczucie, które
poraziło nawet kobietę tak nieprzeciętną, zamieniło ją w pensjonarkę. Trzeba sobie kupić
jeszcze kamaszki.
Ten radosny nastrój rozwiewał się stopniowo i opadł zupełnie, w miarę jak
otrzymywałem dalsze puste kartki. Za długo już trwał ten flirt, aby nie należało wątpić, czy
to jest sprawa serca w ogóle. Nawet najbardziej onieśmielony podlotek mógł wysłać
ukochanemu jedną, najwyżej dwie takie kartki i nie powstrzymałby się przed mniej
aluzyjnym wyznaniem w drugiej albo w trzeciej. Wtedy nasunął mi się domysł zupełnie
innego, niestety, rodzaju.
Szantaż! Nadawca domagał się okupu. Już sam fakt, że kartki były czyste, świadczył o
sprycie, perfidii i ostrożności złoczyńców. Nie były to prymitywne, byle jakie, kulfonowate
pogróżki w rodzaju: „Jeżeli pan nie złoży tam i tam sumy takiej a takiej, to...” Miałem
widać do czynienia z wytrawnym gangiem, który nie dawał się złapać za rękę. Dobre
samopoczucie ustąpiło. Pojawił się strach.
Co noc barykadowałem drzwi. Aż uświadomiłem sobie, że tak dłużej nie można. Że
zaczynam padać ofiarą własnych majaczeń. Że jeżeli nie zastanowię się nad tym wszystkim
trzeźwo, jeżeli nie przedsięwezmę odpowiednich kroków, to kto wie, jakich jeszcze
znaczeń doszukam się w tych niemych listach.
Przede wszystkim należało na jakiś czas uwolnić się od nich. O, gdybyż w którymś z
kolejnych, pustych listów było napisane chociaż: „Ty, gówniarzu!” — od razu poczułbym
się lepiej. Przyjąłbym chętnie nawet obelgi, byle artykułowane. Te listy nie mówiły nic, a
jednak dzięki samej swojej istocie zobowiązywały mnie do czegoś, czego właśnie nie
mogłem przeniknąć. Bo była w nich przecież jakaś wiadomość, może polecenie, może
wezwanie, może czegoś ode mnie chciano, żądano, potrzebowano, ale ja nie mogłem temu
sprostać i czułem się winny. Zobowiązanie bez ograniczenia, przymus bez rozkazu — to
bardzo męczące.
Dlatego skwapliwie przyjąłem zaproszenie do wzięcia udziału w polowaniu na dzikie
|