Wyraził nawet przypuszczenie:
– Kto wie, czy tam, w stolicy nie namówią profesora do powrotu na stałe. Prawdę powie-
dziawszy nie jest to z korzyścią dla społeczeństwa, że taki znakomity uczony ograniczył
swoje pole działania do ciasnej prowincji.
Łucja potrząsnęła głową.
– Zapewne. Ale profesor już tyle zrobił dla ludzkości, że ma prawo pomyśleć o sobie. A tu
właśnie czuje się najlepiej. Po wyjeździe Pawlickiego Kolski nadmienił:
– Bynajmniej nie wydaje mi się to pewne, co twierdziła pani z takim przekonaniem.
– Ze profesor się tu czuje najlepiej?
– Właśnie – skinął głową Kolski. – Porzucił Warszawę pod wpływem rozgoryczenia. I do-
prawdy nie zdziwiłbym się, gdyby go tam teraz zatrzymano.
Łucja uśmiechnęła się.
– Za mało go pan zna, jeżeli może pan tak mówić. Ręczę panu, że natychmiast po operacji
wyjedzie z Warszawy. Nie zostanie tam ani jednego dnia dłużej, niż będzie to konieczne.
Kolski zamyślił się i odezwał po dłuższej pauzie:
– Być może ma pani słuszność... Być może. Tłumaczyłoby się to zresztą wiekiem profeso-
ra. Ale pani... Teraz, gdy widzę całe to otoczenie, wszystkie warunki pracy i tę szarą, smutną
codzienność, która tu panuje, nie mogę pojąć, jak pani tu może wytrzymać, panno Łucjo.
– Wcale tu nie jest tak źle. – Wzruszyła ramionami.
– Przypomina mi to – mówił w zamyśleniu – jakby przedsionek nirwany. Jakby wstęp na
cmentarz. Tu wszystko zamiera w zatłaczającej ciszy, w leniwej, ciągnącej się, jednostajnej
ciszy... Nie, niech pani nie sądzi, że chcę odstraszyć panią, że chcę pani obrzydzić to wszyst-
ko. Bynajmniej. Wydaje mi się tylko, że jest niezrozumiałym marnotrawstwem zostawienie tu
swoich najmłodszych sił, najpiękniejszych lat życia.
– Zapomina pan o jednym, panie Janku, że bywają uczucia, które szarą jednostajność po-
trafią zmienić w najbarwniejszą bajkę. Które to, co pan nazywa smutkiem i beznadziejną ci-
szą, przemienić potrafią w pogodną radość.
Kolski wzruszył ramionami.
– Owszem. Rozumiem to.
– Nie rozumie pan. Zrozumieć to może tylko ten, kto sam jest do tego zdolny. Kto sam jest
zdolny do odczuwania i przeżywania takich radości. Kogo mogą one nasycić i zaspokoić.
335
Dam panu sprawdzian: czy zdolny byłby pan dla kochanej istoty wyrzec się Warszawy, karie-
ry, pieniędzy, uciech, rozrywek, i zamieszkać na głuchej prowincji, na przykład tu?
Kolski uczuł, że mu krew nabiega do serca. Powiedział:
– Byłbym zdolny. Potrząsnęła głową.
– Nie wierzę.
Spojrzał jej prosto w oczy i wymówił z naciskiem:
– Niech pani spróbuje. Niech pani powie jedno słowo. Jedno słowo. Wystarczy jedno sło-
wo pani.
Łucja zmieszała się. Nie spodziewała się takiej odpowiedzi. Oczekiwała raczej długiego
wywodu, popartego rozsądnymi argumentami, tłumaczenia w stylu właściwym jego umysło-
wi z czasów, kiedy jeszcze była w Warszawie. Wiedziała, że mówi prawdę, że istotnie byłby
zdolny dla niej tu zostać, że nie cofnąłby swego słowa. Oczywiście nie zamierzała z tego ko-
rzystać, była jednak wzruszona i tym, co powiedział, i tą zmianą, jaka w nim zaszła. Teraz
dopiero spostrzegła zmarszczki koło jego oczu, wychudzone policzki i sporo siwych włosów
na skroniach. Te troski, które odnajdywała w jego listach, i na jego twarzy zostawiły swe śla-
dy. Nie tylko na twarzy, ale i w duszy. Biedak musiał mieć.naprawdę ciężkie przeżycia...
I nagle Łucja doszła do przekonania, że musi, że powinna jakoś wynagrodzić mu te cier-
pienia, że była zbyt ostra i obojętna, że płaciła mu za jego naprawdę wielką miłość, bo tylko
wielka miłość jest zdolna do poświęceń, że płaciła mu oschłością, że świadomie unikała
wglądu do jego przeżyć wewnętrznych. A wiedziała przecież, że umiałaby jego troski złago-
dzić, cierpieniom ulżyć. Nawet nic nie dając z siebie, poza ciepłym słowem, poza serdecznym
spojrzeniem, poza życzliwym zainteresowaniem się.
Łagodnie położyła rękę na jego ramieniu i powiedziała:
– Panie Janku. Pan wie, że tego słowa nie powiem, że nie mogę go powiedzieć. Ale proszę
mi wierzyć, że bardzo wysoko cenię pańskie uczucia i że, jak widzę, nie znałam dotychczas
ich wartości.
Chwycił jej dłoń i przywarł do niej ustami.
|