Powiadają, że ma skrzydła jak wrona i znajduje pośród rzezi wiele powodów do śmiechu. Czeka go długa, powolna śmierć. Tak zapowiedział Kamist Reloe. – Oby Tornada nie ominęła żadna nagroda, na jaką zasłużyło – rzekł skrytobójca, pociągając kolejny łyk wina. – Masz pięknego konia, Mekralu. – I wiernego. Niech się strzeże obcy, który spróbowałby go dosiąść. Kalam miał nadzieję, że ostrzeżenie nie okaże się zbyt subtelne dla herszta bandytów. Ten wzruszył ramionami. – Każde zwierzę można oswoić. Skrytobójca odstawił z westchnieniem bukłak. – Czy jesteście zdrajcami Tornada? – zapytał. Wszelkie ruchy wokół niego ustały. Po lewej stronie słychać było potrzaskiwanie suchego jak kość drewna, które ogarniały już płomienie. Herszt z urażoną miną rozpostarł dłonie. – To głupia uwaga, Mekralu! Czym sobie zasłużyliśmy na podobne podejrzenia? Nie jesteśmy złodziejami ani mordercami, przyjacielu. Jesteśmy wiernymi! Twój wspaniały koń należy do ciebie, oczywiście, aczkolwiek mam złoto... – Nie jest na sprzedaż, Obarczyku. – Jeszcze nie słyszałeś mojej oferty! – Nawet za Siedem Świętych Skarbów – warknął Kalam. – W takim razie nie będziemy już mówić o takich sprawach. Mężczyzna podniósł bukłak i ponownie podał go skrytobójcy. Ten przyjął naczynie, lecz zwilżył jedynie wargi. – Nastały smutne czasy – ciągnął herszt bandytów – gdy nawet między towarzyszami broni trudno o zaufanie. A przecież wszyscy walczymy w imię sha’ik. Mamy wspólnego, znienawidzonego wroga. Noce takie jak ta, które przynoszą pokój pod gwiazdami w samym środku świętej wojny, winny być powodem do świętowania i braterstwa, przyjacielu. – Twe słowa oddają piękno naszej krucjaty – zgodził się Kalam. Słowa potrafią się prześliznąć nad mordem, okrucieństwem i grozą tak łatwo, że to cud, iż zaufanie w ogóle może istnieć. – Oddaj mi konie i tę piękną broń, którą masz za pasem. Z ust skrytobójcy popłynął cichy, basowy śmieszek. – Widzę was siedmiu, czterech z przodu i trzech kryjących się z tyłu. – Przerwał, spoglądając z uśmiechem w lśniące w blasku ognia oczy herszta. – Walka będzie wyrównana, ale z pewnością ciebie zabiję najpierw, przyjacielu. Mężczyzna zawahał się chwilę, po czym również się uśmiechnął. – Nie masz poczucia humoru. Być może wędrowałeś samotnie tak długo, że zapomniałeś już, jak wyglądają żołnierskie żarty. Jadłeś coś? Nie dalej jak dziś rano natknęliśmy się na grupę Mezla, którzy szczodrze podzielili się z nami żywnością i dobytkiem. O świcie znowu ich odwiedzimy. Są wśród nich kobiety. Kalam skrzywił się. – Tak wygląda wasza wojna z Mezla? Macie broń i konie. Dlaczego nie przyłączyliście się do armii Apokalipsy? Kamist Reloe potrzebuje takich wojowników jak wy. Jadę na południe po to, by wziąć udział w oblężeniu Arenu, które z pewnością nastąpi. – My również tam zmierzamy. Wjedziemy do Arenu przez szeroko otwarte bramy! – odparł z entuzjazmem herszt. – Co więcej, prowadzimy ze sobą bydło, by wykarmić naszych braci, żołnierzy! Radzisz nam, byśmy ignorowali bogatych Mezla, których spotykamy po drodze? – Odhan zabije ich bez waszej pomocy – stwierdził skrytobójca. – Macie ich woły. Szeroko otwarte bramy Arenu... Jhistal wewnątrz murów. Co to znaczy? Jhistal, nie znam tego słowa. Nie pochodzi z języka Siedmiu Miast. Falarskie? Herszt uspokoił się, słysząc słowa Kalama. – Zaatakujemy ich o świcie. Przyłączysz się do nas, Mekralu? – Są na południe stąd? – Tak. Niespełna godzinę jazdy. – I tak jadę w tamtym kierunku, więc mogę wam towarzyszyć. – Znakomicie! – Ale w gwałcie nie ma nic świętego – warknął Kalam. – Świętego nie. – Herszt rozciągnął usta w uśmiechu. – Ale sprawiedliwego tak. Ruszyli w drogę nocą, pod usianym gwiazdami niebem. Jeden z bandytów został z tyłu, by pilnować wołów i innych łupów, Kalamowi towarzyszyło więc tylko sześciu. Wszyscy mieli krótkie, refleksyjne łuki, lecz ich zapasy strzał nie były wielkie. W żadnym kołczanie nie tkwiło ich więcej niż trzy, a wszystkie miały wystrzępione pierzyska. Ta broń będzie skuteczna tylko z bliska. Bordu, herszt bandytów, powiedział skrytobójcy, że grupa malazańskich uchodźców składa się z jednego mężczyzny, który jest żołnierzem, dwóch kobiet oraz dwóch małych chłopców. Był przekonany, że żołnierz został ranny podczas pierwszej potyczki, i nie spodziewał się poważniejszego oporu. Mężczyznę zamierzał załatwić najpierw. – Potem będziemy się mogli zabawić z kobietami i chłopcami. Może zmienisz zdanie, Mekralu. Kalam tylko chrząknął w odpowiedzi. Znał tego typu ludzi. Byli odważni dopóty, dopóki mieli przewagę liczebną, a czcza chwała, której pragnęli, opierała się na mordowaniu i terroryzowaniu bezbronnych. Na świecie było pod dostatkiem podobnych kreatur, a szalejąca w kraju wojna pozwoliła im działać swobodnie. Tak wyglądała brutalna prawda, kryjąca się za każdą sprawiedliwą sprawą. Ehrlijska nazwa podobnych ludzi brzmiała e’ptarh le’gebran, sępy przemocy. Wyschła skóra prerii kończyła się przed nimi, ustępując miejsca szeregom niskich wzgórz, na których stokach z morza traw wystawały granitowe wyniosłości. W powietrzu za jedną z nich lśniła słaba łuna. Kalam potrząsnął głową. Zachowywali się we wrogim kraju stanowczo zbyt nieostrożnie. Towarzyszący im żołnierz powinien mieć więcej rozsądku.
|