– Ja z Królestwa...

Linki


» Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.
»
– Pozwól mi zaciągnąć przynajmniej sto razy po stu oszczepników i łuczników i sto wozów bojowych, a odzyskam dla ciebie całą Syrię, bo zaprawdę, gdy i...
»
Jednakże gdy opuścił swe zakrwawione ręce – gdy od trucizny dotyku Foula jego usta poczerniały i napuchły tak, że nie mógł dłużej wytrzymać dotyku...
»
Morgiana nie mogła powstrzymać śmiechu:– Urok? Na ciebie? A to po co? Avallochu, gdyby nawet wszyscy mężczyźni oprócz ciebie zniknęli z powierzchni...
»
– Proszę mi wierzyć, poruczniku, kiedy zobaczyłem, jaki efekt wywołała ta kaseta na pani Marshall i kiedy sam jej wysłuchałem, próbowałem dowiedzieć...
»
Przyjdźcie! Pójdźmy do Pana! Ja na przedzie, wy – za Mną! Chodźmy do wód zbawczych, na święte pastwiska, chodźmy na ziemie Boże...
»
przykładów, żeby uzasadnić tezę, iż tworzenie modeli różnych systemów oraz ich badanie przy użyciu technik komputerowej symulacji – to ważny...
»
-- Nie wiem -– Kosti zrobił krok naprzód; przerażony kierowca krzyknął: To najprawdziwsza prawda! Tylko ludzie Salzara wiedzą, gdzie jest i jak działa...
»
Gałkin, nauczyciel geografii, uwziął się na mnie i zobaczycie, że dziś nie zdam u niego egzaminu – mówił, nerwowo zacierając potniejące ręce,...
»
Zawezwawszy go więc na rozmowę rzekł mu ze zmartwioną wielce twarzą: – Trudno! każdy sam najlepiej rozumie, co mu czynić przystoi, nie będę ja cię...
»
– Ja to robiê dla panów dobra, no bo teraz to oni siê wstydz¹ piæ herbatê, ich gryzie sumienie, ¿e to na moim gazie, a jak ka¿dy zap³aci gaz, to on bêdzie...

Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.

.. – dorzucił Wolski – a ot, Rozłucki sam nie wiem skąd...
– Z Rosji... – mruknął eks-oficer.
– Z Rosji... – westchnął Bezmian – szerokie słowo...
– Bardzo...
– Och, szerokie! Po świecie jechać – Chiny, Japonia, Wielki Ocean, Ameryka,
Atlantyk, a słowo to za tobą – t u j a k t u.
– Czemu? Czas by wolnością odetchnąć.
– Czas by! A nie może nasz brat. Długo posłuszeństwa uczyli – wyuczył się. Kiedy
to na „schodkach” o wolności perorował, a sam, co ona, nie wiedział. Język nader-
wało – mówić zapomniał. Teraz jako ten żak na wakacjach – czy aby nauczyciel nie
podgląda...
– Niedobrze! Polak z dawien dawna wolnym był człowiekiem.
– Aż dawien dawna – d a k – ale wspak! To było. Teraz się oduczył.
– Cóż to jest owa katorga? Więzienie jakie?
– Nie. W więzieniu ja niedługo. Na Sachalinie żyłem ja na ziemi jak osiedleniec.
Chatę miałem, rolę, a nawet znaczenie jakie takie.
– Nawet znaczenie?
– A tak. Począłem ja tam z nudów ajnoski język poznawać. Ajnosy tam mieszkają
– ludek wymierający. No, czasu było dosyć, okoliczności sprzyjały, to i zbadałem do
gruntu. Jeden tylko anglikański clergyman tak zna ten język jak ja. Wyuczyłem się
lepiej jak tej łaciny. Począłem z nimi żyć, polować, ryby łowić, na wyprawy chodzić.
Polubili mię uciśnieni ludkowie.
– A czy są uciśnieni? – pytał Wolski.
– O, i bardzo! Zacznę ja ich uczyć, co sam umiem. Leczę – che-che! – śmiech...
Narzędzia im ulepszam albo sprowadzam – rybackie, rolnicze, łowieckie. Od ucisku i
zdzierstwa urzędników zasłaniam. Choć ja i katorżnik, a muszą się ze mną liczyć po-
tentaty. Próby Ajnom piszę do sądu, zażalenia do różnych gubernatorów, artykuły do
gazet. On nakradnie, naoszukuje, a ja o tym artykuł: Ajnosów okradł, to i to zrobił... –
Popłoch!... Z początku oni na mnie – karać! No, karz! Ja drugi artykuł! Dali mnie
spokój. A że ja ajnoski język umiem, a urzędnicy nie umieją – to i urzędnicy, i Ajnosy
do mnie – tłumacz! Przyjdzie rozporządzenie z urzędu – urząd do mnie papier odsyła:
przetłumacz im i powiedz, o co chodzi. A ludkowie idą do sądu albo potrzebują cze-
goś od władzy – do mnie – k’Ustawu. I stałem ja się tam takim nie mianowanym
urzędem, U s t a w B e z y m i a n n y, jak biuro jakie – che-che...
„Ustaw” roześmiał się serdecznie, aż mu łzy zaświeciły w oczach z tego śmiechu.
Ciągnął dalej:
– Takem się rozpędził, żem zaczął tym Ajnosom szkoły zakładać. Z początku sam
nauczam paru chłopaków. Zdrowe to, pojętne, wesołe. Oczy czarne, głowy foremne,
rozum tylko czekał nauki. Co sobie dobrego ucznia wyrobię, posyłam w głąb s t r o n
y. – Idź, ucz dalej! Dziewięć szkółek w ten sposób założyłem. A ja nad nimi jak ku-
rator albo minister oświecenia. Zjeżdżam niespodziewanie na egzamin, rewizję prze-
prowadzam, czy tak aby wszystko jak należy, p o-u s t a w u – che-che...
„Ustaw” znowu zachichotał patrząc gdzieś w dal, zapewne w ową ajnoską „stro-
nę”.
– A po jakiemuż, w jakim języku nauczało to ministerium oświecenia?
– Ot, bieda moja – jęknął „Bezymianny” ze szczerym bólem. – Oni ciebie pałą
swoją po głowie, a ty, bracie, ajnowskie dzieci w ich mowie ucz! Ot los! A jak było
204
uczyć? Serce by po polsku ciągnęło, a co Ajnom tym z polskiej mowy, z naszego pi-
sma? Żal...
– I dobrze się uczyli?
– Dobrze! Trzech gromady do szkół wysłały.
– Dokąd?
„Bezymianny Ustaw” oczy przymrużył z rozkoszą. Chytry uśmiech błąkał się po
jego wargach.
– Nie – mówił – już ja moich chłopców w inne ręce! Co który zdolniejszy, przed-
stawiam rodowi. Wyposażą, pieniędzy dadzą, na statek i do Japonii. Dwaj na ludzi
wyszli – jeden się zepsuł.
Bezmłan począł szperać w ręcznym portfelu, który miał w ręku, wydobył fotogra-
fię grupy osób w japońskich i europejskich strojach, gdzie sam siedział pośrodku
między kilkunastoma młodzieńcami. Wśród tych, wyznać trzeba, niezbyt pociągają-
cych figurek pokazywał z lubością dwie ajnoskie wymieniając jakieś ich kaduczne
imiona. Z zawstydzeniem prawie chłopczyńskim, krztusząc się i jąkając mówił w sen-
sie usprawiedliwienia się:
– Ja tu z nimi na tej fotografii razem, bo my później – później w Japonii szkołę ta-
ką założyli, jak zakon jaki albo sektę czy związek.
– Cóż to za szkoła?
– Ot związek taki... Niby-filozoficzny, niby-społeczny, niby-religijny. Nazywało
się to od mojego imienia – śmiesznie powiedzieć – „Ustaw Bezymianny”.
– Doprawdy? – uśmiechnęli się obadwaj, Wolski i Rozłucki.
– Należeli do tego młodzi Chińczycy, studenci, co tam na uniwersytet japoński
zjechali, paru Japończyków, dwu moich Ajnów, jeden Gilak, matematyk, dwu zbie-
głych Rosjan i ja, polski katorżnik.
– A jakimiż zasadami rządziła się sekta?
– Et – długo by o tym mówić, a znudzić się lękam...
– Nie ma obawy o znudzenie.
– W samotności i w obcowaniu z ludźmi przemedytowałem kult buddyjski, stra-
wiłem szintoizm przebiegłych wyspiarzy, zaborczych zdobywców z Japonii. Długo
mnie i kajdany rozumu uczyły, aż się stały obojętne jak odzież. Kajdany uczą rozu-
mieć ucisk, panowie rodacy – a nadto uczą tęsknić za radością. Ot, i filozofia... Ci, co
nie mają na ziemi głosu, pobici od siły, wdeptani w ziemię i znieważeni, niechaj się
splotą ramionami i oczy trzymają utkwione w niebo. Ich nadchodzi chwila, ich się
rozlegnie głos! Westchnie ziemia, gdy głos ten usłyszy. Polubi świat prawo, które zo-
stało wymyślone przez człowieka w kajdanach.
– Czy tylko polubi? – spytał Rozłucki.

Powered by MyScript