– Kasumi spojrzał na Lauriego. – Nie chcemy niepotrzebnie ryzykować. Cholera! Jesteś najwyższym kapłanem, jakiego widziałem w życiu! Laurie kiwnął krótko głową, usiadł na poduszkach i spokojnie czekał. Patrol przemykał bezszelestnie pośród drzew. Deszcz co prawda ustał, ale ochłodziło się gwałtownie i Laurie z trudem powstrzymywał dreszcze. Spędziwszy wiele lat w gorącym klimacie Kelewanu, stracił odporność na zimno. Zastanawiał się, jak nowe oddziały z Tsuranuanni zareagują, kiedy spadną pierwsze śniegi. Najprawdopodobniej z wystudiowaną obojętnością, bez względu na to, co będą czuli naprawdę. Żołnierz Tsuranich nigdy przecież nie pozwoli, by martwiło go coś tak trywialnego jak woda w stanie stałym padająca z nieba. Wybrali Pomocną Przełęcz, gdzie linia frontu była najbardziej wyciągnięta i gdzie prawdopodobieństwo odkrycia ich w czasie jej przekraczania było najmniejsze. W momencie, kiedy wydostali się z doliny, natychmiast odbili bardziej na wschód, niż wymagało tego zadanie patrolu. Poza łagodnymi pagórkami i rzadkim lasem ciągnęła się droga z La-Mut do Zun. Po dotarciu do niej dwóch podróżników miało odłączyć się od patrolu i ruszyć do Zun, gdzie planowali kupić konie i udać się na południe. Jeżeli będą mieli szczęście, dotrą do Krondoru w ciągu dwóch tygodni. Po zmianie wierzchowców mieli ruszyć do Saladoru, gdzie chcieli się zaokrętować na statek płynący do Rillanonu. Jedyną przeszkodą pomiędzy nimi a drogą były spore oddziały Armii Królestwa. Gdyby zostali wykryci przez królewski patrol, chcieli udawać podróżników, którzy zostali pochwyceni przez Tsuranich, lecz udało im się zbiec. Nie było mowy, aby ktoś wziął Lauriego za Tsuraniego. Z kolei Kasumi opanował język królewski w tak doskonały sposób, że mógł śmiało uchodzić za obywatela Królestwa pochodzącego gdzieś z Doliny Snów; w nadgranicznych rejonach Wielkiego Keshu posługiwano się kilkoma językami i lekki akcent w mowie Kasumiego był bardziej niż usprawiedliwiony. Patrol biegł spokojnym truchtem, którym można było bez zmęczenia pokonywać całe kilometry. Laurie zdążał u boku Kasumiego, zachwycając się wytrzymałością żołnierzy. Nie widać było po nich najmniejszego zmęczenia, lecz on sam czuł wysiłek w kościach. Dobiegli do granicy sporej, otwartej równiny na skraju lasów. Hokanu zatrzymał oddział. – Stąd ruszymy z powrotem w rejon patrolu. Nie powinniśmy się tu już natknąć na żadnych żołnierzy Tsuranich. Miejmy nadzieję, dla waszego dobra, że nie spotkamy również oddziałów królewskich. Dał znak ręką i oddział ruszył. Kasumi i Laurie wzięli plecaki i tobołki z ubraniem. Przez jakiś czas mieli podążać tropem patrolu, wykorzystując go jako osłonę na wypadek natknięcia się na oddział Królestwa. Weszli w niewielką kotlinę i spostrzegli, że patrol zatrzymał się. Zamykający kolumnę żołnierz odwrócił się do nich i przyłożywszy palec do ust, nakazał ciszę. Podkradli się do czoła oddziału. Laurie rozglądał się szybko dookoła w poszukiwaniu drogi ucieczki na wypadek kłopotów. Hokanu nachylił się ku nim. – Przez chwilę wydawało mi się, że coś usłyszałem przed nami. Ale od kilku minut panuje absolutna cisza. Kasumi kiwnął głową. – No to ruszajcie do przodu. Poczekamy, aż przejdziecie przez otwartą przestrzeń, a potem wejdziemy za wami do lasu. – Wskazał ręką kępę drzew po drugiej stronie polany. Kiedy patrol docierał do środka otwartej przestrzeni, wiatr rozwiał chmury i polanę zalało jasne światło księżyca. – A niech to szlag trafi! – zaklął pod nosem Kasumi. – Równie dobrze mogliby teraz iść z zapalonymi pochodniami. Nagle pośród drzew zakotłowało się, rozległy się okrzyki. Ziemia zadrżała tętentem kopyt końskich. Spomiędzy maskujących ich, nisko zwieszonych gałęzi wypadli raptownie jeźdźcy odziani w kolczugi i henny. Pochylone piki mierzyły prosto w serca zaskoczonych Tsuranich. Żołnierze Tsuranich ledwo mieli czas przegrupować się w prowizoryczną linię obrony, a jeźdźcy już wpadli na nich. Ciszę nocy przeszyły okrzyki i kwik koni. Konni przeszli przez Tsuranich jak nóż przez masło, pogalopowali jeszcze kawałek dalej, przegrupowali się na skraju polany, tuż koło dwóch uciekinierów, zawrócili konie i ponownie zaatakowali. Pozostali przy życiu Tsurani, mniej niż połowa oddziału, pobiegli na zachodni skraj polany, gdzie drzewa i uskok wzgórza utrudniały szarżę. Laurie dotknął lekko ramienia Kasumiego, pokazując jednocześnie ruchem głowy w prawo. Po Kasumim widać było, że ledwo się powstrzymuje, by nie dołączyć do swoich ludzi. Tsurani zerwał się nagle i pognał pochylony nisko, trzymając się w pobliżu skraju drzew. Laurie popędził za nim. W pewnej chwili dostrzegł wąziutką, prawie zarośniętą ścieżkę skręcającą na wschód. Złapał Kasumiego za rękaw i wskazał w tamtym kierunku. Odwrócili się plecami do pola bitwy i ruszyli przed siebie.
|