Kneź ich poi, to im się po miodzie wyrywa czasem co zuchwalszego, on też, miłościwy pan nasz, niecierpliw bywa... Jak się czasem zetną... co ma być? Zadławi którego pochwyciwszy... mniej jednym będzie... Bywa, że się z sobą zajedzą, a na pięści pójdą i jeden drugiego zabije... a nam co do tego?
Śpiew z izb dobywający się oknami do ryku był czasem podobny, a śmiech wycia, a gniew do warczenia psów, które się gryźć mają... ale wnet ucichało i wołano tylko na głos radośnie, zwycięsko, póki znowu od słowa do słowa nie zawrzała i zagotowała się waśń, wśród której już i szczęk mieczów dawał się słyszeć. Hendze się zdawało, jakoby głos knezia rozeznawał, który grzmiał jak piorun wśród szumu burzy. Po nim znów nastawało milczenie.
Późno być zaczynało, księżyc się wznosił nad jeziorem. Na dworze cisza tym lepiej dozwalała słuchać wrzawy uczty. Hendze po podróży NASK IFP
UG
Ze zbiorów „Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej” Instytutu Filologii Polskiej UG
55
na sen się zbierało, ale smerda go trzymał na ławie i ciekawość też przykuwała do niej.
W świetlicach kneziowskich po tych wybuchach nastąpiło trochę spokoju. Z daleka widać było ręce podnoszone z czaszami, którymi miód pito... głosy chrypły... Po długim milczeniu i głuchym szmerze ozwał się kneź, mówił coś śmiejąc się
i szydząc... ledwie dokończył, podnosić się znowu zaczęła jakby zażegniona przezeń wrzawa. Już jej nawet ten głos nakazujący, ciągle śmiechem przerywany, pohamować nie mógł.
Kneź śmiał się, a nawet ryczał ze śmiechu, gdy inni miotali na się obelgami. Słychać było jakby tłuczone naczynia, potem runęły ławy z łoskotem wielkim i stoły, światło zasłaniały cienie jakieś, miotając się wściekle, z rękami w górę podniesionymi, krzyk okropny rozległ się w sieniach i w dziedzińcu.
Czeladź zerwała się wystraszona. W izbach kneziowskich burza ja-kaś szalała... stuk, łomot, łamanie, jęki, wołanie ratunku, które nagle jakby naciskiem silnej dłoni ustawało... wszystko to razem pomieszane we wrzawę dziką, a ponad tym śmiech ciągły.
Nagle Hengo, wychyliwszy się, ujrzał we drzwiach u podsienia oświeconą księżycem masę czarną. Była to kupa ludzi, związana ręka-mi, nogami splątana, zębami się trzymająca, mordująca, dusząca, która jak wał jaki wytoczyła się w podsienie, a z niego po kilku stopniach runęła w podwórzec, na ziemię. Tu spadłszy ta ciżba cała splątana z sobą dusić się zaczęła tarzając w piasku, gniotąc i mordując. Widać było błyszczące miecze, które gardeł szukały, i ręce duszące leżących...
Kneź sam jeden stał na podsieniu wziąwszy się w boki – i śmiał się.
Ruchoma ta masa ciał ludzkich pełzała po podwórzu nie mogąc się rozsypać, gdzieniegdzie tylko został trup nieruchomy, rozkrzyżowany i spłaszczony...
Na ziemi w czerwonych krwi kałużach przeglądał się księżyc blady. Niedobitki pełznąc pod wschody jęczeli, kilku usiłowało wstać i padło nazad, od ran i upojenia straciwszy siły. W gardłach umierają-
cych słychać było złowrogie rzężenie. Mało kto powstał z tego pobo-jowiska, a po chwili tylko konwulsyjne ciał drganie zdradzało, że jeszcze w nich była resztka życia...
Gdy ucichło wreszcie, kneź plasnął w szerokie dłonie. Na ten znak smerda skinąwszy na czeladź rzucił się z nią razem w podwórze.
– Do jeziora z tym ścierwem – krzyknął kneź – oczyścić podwó-
rze!... precz z tym plugastwem, precz z tym gnojem!
NASK IFP
UG
56
Ze zbiorów „Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej” Instytutu Filologii Polskiej UG
Mówiąc to dopijał miodu z kubka, który postawił na ławie, i siadł
na niej sam, ociężały.
Chociaż księżyc świecił jasno, zapalono smolne łuczywa i pan mi-
łościwy mógł z podniesienia przypatrzyć się towarzyszom swej biesiady, dogorywającym od mordu i miodu.
Kilku na pół żywych stało opartych o słupy krwią brocząc ziemię, dysząc jeszcze zajadłością, z jaką walczyli z sobą, nogami depcąc trupy. Na ziemi we krwi dogorywali rzucając się inni.
U stóp wschodów leżał starzec z włosem białym, krwią oblanym, konał i przeklinał:
– Bodajeś sczezł marnie, ty Chwoście przeklęty, ty... i krew twoja, i potomstwo, i ród, i imię... Bodajeś zginął i przepadł skroś ziemi!...
Kneź śmiał się i temu klątwami wyzywającemu duchy.
Przez wrota od drugiego podwórza widać było wyglądające ciekawie głowy niewieście, przestraszonymi oczyma wpatrujące się w rzeź
straszną.
Czeladź tymczasem ze smerdą na czele zawijała się około oczysz-czenia podwórza z trupów, odzierali ich prędko z sukni, obrywali miecze i nożów pochwy, obnażali z obuwia... potem odarte ciała nieśli na wały i z nich rzucali w jezioro nie patrząc, choć w nich były życia reszty. Słychać je było spadające w wodę z pluskiem i śmiechy towarzyszące za każdą razą temu pogrzebowi... bo czeladź bawiła się tym ci-skaniem do jeziora... Kruki z wieży zerwawszy się poleciały nad wodę i zaczęły krążyć nad nią podniósłszy krzyk i wrzawę.
Hengo siedział na ławie osłupiały, ruszyć się nie śmiejąc, odrętwiał
|