Starzec zaniósł się kaszlem. - Nie. Nic mi nie jest - wycharczał. - Chce pan wstać? - Baker poczuł ogromną ulgę; nie zauważył nigdzie śladów krwi. - Zaraz. - A gdzie pański samochód? - Rozejrzał się dookoła. Mężczyzna znów zakasłał, głowa opadła mu bezwładnie, jakby wypatrywał czegoś w piachu. - Dan, on chyba jest chory - powiedziała Liz. - Na to wygląda. Starzec sprawiał wrażenie, jakby był w głębokim szoku. Baker rozejrzał się po raz drugi. We wszystkie strony, jak okiem sięgnąć, rozciągało się tylko pustkowie, rozmywające się w oddali w rozedrganą mgiełkę. Nigdzie nie było drugiego samochodu. - Jak on się tu dostał? - Czy to ważne? Musimy go zawieźć do szpitala. Baker chwycił nieznajomego pod pachy i pomógł mu stanąć na nogi. Wyczuł, że dziwne ubranie jest grube i sztywne, jakby z filcu. Ale mężczyzna wcale nie był spocony. Przeciwnie, skórę miał zimną, prawie lodowatą. Zawisł na Danie całym ciężarem i bezwolnie dał się wyprowadzić na drogę. Liz otworzyła tylne drzwi. - Mogę chodzić, mogę brodzić - wymamrotał starzec. - Tak, oczywiście. Baker ostrożnie posadził go w środku. Nieznajomy położył się na skórzanym siedzeniu i podciągnął kolana do brzucha. Pod grubą sukmaną miał zwykłe ubranie, wytarte dżinsy, kraciastą flanelową koszul ę, na nogach adidasy. Dan zatrzasnął drzwi. Liz usiadła na swoim miejscu. Zawahał się z ręką na klamce. Jak starzec znalazł się na pustyni? I dlaczego nie pocił się pod grubym okryciem? Jakby przed chwilą wysiadł z samochodu. Może zasnął za kierownicą? Może wóz zjechał z drogi i rozbił się na pustyni? Może został ktoś we wraku? Z tylnego siedzenia doleciał stłumiony głos: - Dajże spokój, rzuć to z boku. Zaraz wracaj, czeka praca, i to jaka... Dan przeszedł na drugą stronę drogi. Zauważył małą, głęboką dziurę w nawierzchni. Już chciał pokazać ją żonie, ale się rozmyślił. W pyle na poboczu nie znalazł żadnych śladów opon, za to wyraźne były ślady zostawione przez mężczyznę. Prowadziły prosto na pustynię. Wychodziły z odległej o trzydzieści metrów niecki, części naturalnego zagłębienia. Poszedł po śladach. Stanął na krawędzi dołu i zajrzał do środka. I tam nie było samochodu. Spomiędzy kamieni wyśliznął się przestraszony wąż piaskowy. Danowi aż ciarki przeszły po plecach. Na stromym zboczu, metr od krawędzi coś połyskiwało w słońcu. Kucnął, żeby się lepiej przyjrzeć. Była tam mała biała kostka ceramiczna. Przypominała fragment porcelanowego izolatora elektrycznego. Podniósł ją. Uderzyło go, że jest zimna. Może wykonano ją z tego nowego materiału pochłaniającego ciepło? - pomyślał. Obejrzał ją dokładniej. Przy krawędzi zauważył ciemne litery ITC. Z boku znajdował się okrągły przycisk. Co by się stało, gdyby go nacisnął? Zerknął na boki i szybko to zrobił. Nic nie zadziało. Wcisnął jeszcze raz. Znów nic. Szybkim krokiem wrócił do samochodu. Starzec spał na tylnym siedzeniu. Głośno chrapał. Liz siedziała ze wzrokiem utkwionym w mapę. - Najbliższe miasto to Gallup - oznajmiła. - Wiem - odparł, uruchamiając silnik. * * * Wrócili na autostradę i skręcili na południe. Teraz mogli przyspieszyć. Nieznajomy ciągle spał. Liz obrzuciła go podejrzliwym spojrzeniem: - Dan... - Tak? - Widziałeś jego ręce? Nie. A co? Spójrz na palce. Baker szybko zerknął przez ramię. Palce mężczyzny były zaczerwienione do linii środkowych stawów. - Pewnie poparzył je na słońcu. - Same palce? Czemu nie całe dłonie? Dan wzruszył ramionami. - Zresztą wcześniej nie były takie czerwone - dodała Liz. - Wyglądały normalnie, kiedy wsadzałeś go do samochodu. - Może po prostu nie zwróciłaś na nie uwagi, skarbie. - Zwróciłam uwagę, bo pomyślałam, że ma zrobiony manikiur. Po co takiemu staruchowi na pustyni wymanikiurowane paznokcie? - Rzeczywiście - mruknął Baker, spoglądając na zegarek. - Ciekawe, ile trzeba będzie czekać w szpitalu. Pewnie kilka godzin. - Westchnął. Autostrada biegła prosto aż po horyzont. W połowie drogi do Gallup starzec się obudził. Zakasłał i mruknął: - Tam jesteśmy? Gdzie jesteśmy? Jak się pan czuje? - zapytała Liz. - Czuje? We łbie kołuje. - Świetnie, po prostu świetnie. Jak panu na imię? Starzec zamrugał. - Quanto va piana do włóczęgi skłania. - Ale jak się pan nazywa? - Tak samo dzięki gamom. - Wszystko rymuje - wtrącił Baker. - Zauważyłam. - Widziałem program w telewizji. Rymowanie może oznaczać schizofrenię. - Rymowanie to czasu zgrywanie - podsumował nieznajomy i zaczął śpiewać na cały głos. Niemal ryczał na znaną melodię Johnny’ego Denvera:
|