Nie chcę dotykać dziewczęcych ciał...

Linki


» Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.
»
Pentarn, pomyślał Fenton ponuro, chce zniszczyć każdy świat, który stanął na drodze jego ambicji lub jego zemsty...
»
– Nie chcę o tym myśleć! – wrzasnęła Jessie do pustego pokoju...
»
153z zadowoleniem, jakiego dostarcza odpowiednie oddziaywanie wychowawcw, jeeli natomiast chce si dziecko oduczy niepodanych postpkw, to trzeba tak...
»
Jeeli m odmawia powice, nie chce pomc o w zachowaniu aktywnoci w rnych dziedzinach y~ postpuje nierozsdnie i egoistycznie...
»
- Spróbuj choć! - namawiał Will! - No, masz!- Jak twój przyjaciel nie chce, ja bym to zjadł - powiedział ktoś z dolnej pryczy...
»
Dziewczyna stała przez długą chwilę pod kamiennym blokiem, z głową uniesioną wysoko, nie tylko obserwując budowlę, ale też wchłaniając jej zapachy...
»
motto: "Kto chce zrozumieæ poetê, musi siêgn¹æ do jego kraju...
»
Gdy zapukała do drzwi, otworzyło się małe okienko i młoda dziewczyna, blondynka, wysunęła okrągłą wesołą twarzyczkę...
»
No, a on sam? Czy był w stanie sprostać inteligentnej dziewczynie, nawet jeśli serdecznej i miłej, to przecież niezależnej? Spotykał się z kilkoma...
»
- Dlaczego, wujku?- Chcę porozmawiać z twoją mamą...

Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.

Jak wiadomo, nie pochwalam takiego napastowania. Nie chcę nawet patrzeć na dziewczęta. Łyse, wielkookie. Dopiero co stworzone i jeszcze całe po tym obolałe. Odrobinę mnie niepokoją te fanaberie, tak zupełnie nie w moim stylu. Delikatna sytuacja, obecność rodziców, a często i dziadków, ani reszta scenerii (niby w nie spełnionym śnie erotycznym) bynajmniej nie tłumaczy braku reakcji na bodźce wzrokowe; przecież do dziewczyn z oficerskiego burdelu po prostu się palę, idę jak w dym. Nie, to chyba wpływ mojej żony.
Przytłaczającą większość kobiet, dzieci i starców przetwarzamy w gazie i w ogniu. Mężczyźni, jak nakazuje słuszność, odbywają inną drogę do rekonwalescencji. Arbeit Macht Frei, głosi napis nad bramą, z charakterystycznie niedbałą i prostolinijną elokwencją. Mężczyźni muszą na wolność zapracować. Oto idą w jesiennym zmierzchu, pacjenci w przewiewnych piżamach, a orkiestra przygrywa. Maszerują piątkami, w sabotach. Patrz. Ten ruch ich głów. Zadzierają je wysoko, twarzami ku niebu. Też tak próbowałem. Wciąż próbuję ich naśladować - i nie mogę. Mam u nasady karku ten mięsny kułak, który im jeszcze nie wyrósł. Trafiają tu straszliwie wychudzeni. Nie sposób ich zbadać stetoskopem. Żebra odpychają słuchawkę. Serca dudnią jakby w oddali.
Oto idą na spotkanie pracowitego dnia, z głowami odchylonymi do tyłu. Początkowo nie rozumiałem, lecz teraz już wiem, skąd ten gest, czemu tak sobie rozciągają gardła. Wypatrują dusz swoich matek i ojców, kobiet i dzieci, które gromadzą się w niebiosach, w oczekiwaniu na ludzki kształt
- i spotkanie... Niebo nad rzeką Weichsel pełne jest gwiazd. Już je widzę. Już nie rażą mnie w oczy.
Łączenie rodzin i kojarzenie małżeństw, znane jako selekcje na rampie, regularnie urozmaicały obozową monotonię. Truizmem jest stwierdzenie, że Auschwitz zawdzięcza swój triumf przede wszystkim organizacji: odnaleźliśmy ukryty w ludzkim sercu święty znicz - i wybudowaliśmy wiodącą doń Autobahn. Czym jednak tłumaczyć zaiste boską synchronizację, której widownią była rampa? Ilekroć wyprowadzano na stację tłum słabych, nieletnich i starych, którzy po wizycie w łaźni wyglądali jak nowi, w tejże chwili ich mężczyźni kończyli wyznaczoną turę robót i przybiegali odebrać z rampy swoje rodziny - trochę wprawdzie zaniedbani, lecz silni i gibcy dzięki reżimowi ciężkiej pracy i ścisłej diety. Jako swaci nie wiedzieliśmy, co to fiasko; na rampie oszałamiające sukcesy były chlebem powszednim. Kiedy jednały się rodziny, krewni wyciągali ku sobie ręce i kierowali błagalne spojrzenia, a myśmy patrzyli z pobłażaniem. Do późna w noc wznosiliśmy toasty, żeby nowożeńcom się upiekło. Pewien strażnik grał na akordeonie, chwiejąc się na ugiętych nogach. Zresztą wszyscy byliśmy w trupa pijani. Po wieczorze kawalerskim na rampie drużbowie, czyli kapo, wpychali oblubieńca do oczekującego wagonu - świeżo wymoszczonego śmieciami i gównem - wyprawiając go w podróż do domu.
Uniwersum kacetu, warto nadmienić, było kategorycznie skatocentryczne. Ugniecione z gnoju. W pierwszych miesiącach musiałem jeszcze pokonywać wrodzoną awersję, nim pojąłem fundamentalną dziwność procesu owocowania. Łuski spadły mi z powiek, gdy ujrzałem, jak pewien stary Żyd wypływa na powierzchnię głębokiej latryny, pluszcze się w niej i walecznie ożywa, aż gnojówka obmyje mu odzież, a rozradowani wartownicy wyciągną go na brzeg, aby z powrotem przytwierdzić mu brodę. Zbawienny wpływ miało też na mnie obserwowanie Scheisskommanda przy pracy. Napełniało ono doły zawartością furgonu z fekaliami, i to nie za pomocą wiader czy innych naczyń, lecz płaskich drewnianych łopat. W rzeczy samej, wiele obozowych robót najoczywiściej nie spełniało kryterium produktywności. Z drugiej strony nie były też destruktywne. Zasypać dół. Znów go wykopać. Przenieść coś. I z powrotem. Naczelnym hasłem była terapia... Scheisskommando składało się z naszych najbardziej kulturalnych pacjentów: akademików, rabinów, pisarzy, filozofów. Przy pracy śpiewali arie, gwizdali urywki symfonii, recytowali wiersze, rozmawiali o Heinem, Schillerze, Goethem... Kiedy pijemy w oficerskim klubie (czyli prawie codziennie), raz po raz odwołując się do gówna i wzywając jego imienia, Auschwitz nazywamy czasem „Anus Mundi”. Nie wyobrażam sobie większego hołdu.

Powered by MyScript