nie patrząc już na nic...

Linki


» Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.
»
Patrząc gołym okiem na nasze ulice, a zwłaszcza na nasze plaże widzimy jak wielu panów zapomina o przestrzeganiu podstawowych zasad, które pozwalają cieszyć się...
»
– Otwarte – powiedział, nie patrząc...
»
Oby nam się dobrze działo! Bohu! wszystkie bohy w niebie - Jako w tęczę patrzą w ciebie! - 36 Szczodre na nas wielkie bogi, Dają co rok pokój...
»
Po przyjeździe do Werony, owiniętej i przeciętej wolnym nurtem Adygi wkomponowanej w pejzaż miasta, patrząc na przerzucone nad rzeką mosty, bulwary i linię...
»
- Taak, chyba trafiłem tam, gdzie trzeba - zamruczał rogaty okularnik i błyskawicznie zatrzasnął za sobą do siebie Władysław, patrząc na...
»
173 I trzeciego człowieka, podglądającego zza drzew i krzewów, patrzącego roziskrzonymi, chci-wymi oczami...
»
- Tak - powiedział Landry, patrząc na odjeżdżający ambulans, w ślad za którym ruszył radiowóz...
»
Traynor umilkł, patrząc znacząco na Patricka Sweglera...
»
ków, patrząc podejrzliwie na czarownika...
»
- Przysuń bliżej krzemień - poradził Roland - i mocno go trzymaj...

Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.

Kiedyś był zwierzęciem - podobnie jak jego ojciec - i może któregoś dnia
będzie znowu zwierzęciem. "Z takimi stworami nigdy nic nie wiadomo" - powiedziała kiedyś do
telefonu babka Johna, zwijając rękę nad słuchawką w tubkę, jak gdyby John źle słyszał.
Na dworze wiatr się wzmagał i rozwiewał chmury, kołysząc gałęziami drzew; niesamowiite
cienie o ostrych konturach drgały i tańczyły na suficie sypialni Johna; cienie na kształt modliszek,
nóg pajęczych i wilczych szponów.
Kiedy wichura się wzmogła, zamknął oczy i próbował zasnąć. Ale pajęcze nogi tańczyły
jeszcze szybciej po suficie, a modliszki drgały i pochylały się coraz niżej; zegar Smythe-Barnettów
co kwadrans wygrywał w hallu westminsterskie kuranty, przypominając nieustannie właścicielom,
że mają styl i dobry gust.
Było piętnaście po drugiej, kiedy usłyszał klekot pazurów, przemieszczający się w dół
schodów wiodących na poddasze.
Wiedział, co to jest. Wilk! Wilk schodził po schodach! Miał zjeżoną sierść, wygięty grzbiet, jego
oczy płonęły bursztynowym światłem jak dwa granaty; dyszał Ha-ha-HA-ha! Haha-HA-ha! pełen
zwierzęcości i żądzy krwi.
John słyszał, jak biegnie korytarzem, mija "słodki pokój" Smythe-Barnettów i podąża dalej
głodny, głodny, głodny.
Słyszał, jak z głuchym pomrukiem węszy przy drzwiach do pokojów. Słyszał, jak zatrzymuje się
u stóp schodów wiodących na drugie piętro, a potem zaczyna się po nich wspinać.
Wilk biegł teraz bardzo szybko, waląc ogonem po ścianach korytarza. Żółte oczy miał
szeroko otwarte, uszy postawione i sztywne. Przychodził po niego, żeby się zemścić. Nie powinien
był z nim walczyć, mocować się... i mimo że jego sztylet był wyimaginowany, to jednak miał
zamiar wyciąć mu serce: wystarczy, że chciał to zrobić, nawet jeśli tego nie dokonał.
Usłyszał coraz głośniejszy odgłos wilczych łap, zbliżających się do drzwi jego sypialni,
potem drzwi otwarły się z hukiem, a John zerwał się i krzyczał przeraźliwie z zamkniętymi oczami
i zaciśniętymi pięściami, mocząc z przerażenia piżamę.
Pani Smythe-Barnett weszła do pokoju i wzięła go w ramiona. Zapaliła lampkę nocną,
przytulała go i uspokajała. Przez dwie lub trzy minuty poddawał się temu, ale potem odsunął się.
Mokre spodnie od piżamy zaczęły go nagle ziębić, a poza tym czuł się tak speszony, że najchętniej
zaraz by umarł.
Nie miał jednak wyboru: musiał stać, trzęsąc się w szlafroku, podczas gdy ona cierpliwie
zmieniała mu pościel i przyniosła czystą piżamę. A potem otulała go kołdrą. Była wysoką kobietą
z dużym nosem, miała na sobie długą koszulę nocną. Głowę przewiązała szarfą, przykrywającą
wałki do włosów. Promieniowała z niej jakaś świętość - jak z rzeźb Berniniego; była doskonała jak
marmur, dawała sobie radę w każdej sytuacji. Tęsknił do matki, która nie dawała sobie rady
z niczym.
- Śniły ci się koszmary - powiedziała pani Smythe - Barnett, głaszcząc go po czole.
- Wszystko w porządku. Czuję się już dobrze – odparł John, niemal gniewnie.
- A co z twoim uchem? - spytała.
- Dziękuję, lepiej. Widziałem bociana.
- To pięknie. Bociany są tu dość liczne, ale miejscowi ludzie myślą, że sprowadzają nieszczęście.
Twierdzą, że jeśli bocian siądzie na czyimś dachu, wówczas kogoś w tym domu spotka to, czego
się kiedykolwiek najbardziej obawiał. Chyba dlatego mówią, że bociany przynoszą dzieci! Ale ja
nie wierzę w takie przesądy. A ty?
John, kręcąc głową, zaprzeczył. Nie mógł zrozumieć, gdzie się podział wilk. Zbiegł po schodach,
potem popędził wzdłuż korytarza, potem po następnych schodach i znów wzdłuż korytarza, a...
A tutaj siedziała pani Smythe-Barnett, głaszcząc go po czole.
Następnego dnia pojechał autobusem do Bielefeldu. Tym razem wybrał się sam. Musiał
znosić kapuściany zapach potu i gryzący dym papierosów Ernte 23, jadąc wciśnięty między grubą,
ubraną na czarno kobietę i chudego wyrostka, który miał pieprzyk na podbródku. Z pieprzyka
wyrastały mu długie włosy.
Wszedł do cukierni i kupił sobie Apfelstrudel z bitą śmietaną. Jadł go, idąc ulicą. Widząc
swoje odbicie w oknach sklepowych, nie mógł uwierzyć, że wygląda tak młodo. Wszedł do

Powered by MyScript