Kiedyś był zwierzęciem - podobnie jak jego ojciec - i może któregoś dnia będzie znowu zwierzęciem. "Z takimi stworami nigdy nic nie wiadomo" - powiedziała kiedyś do telefonu babka Johna, zwijając rękę nad słuchawką w tubkę, jak gdyby John źle słyszał. Na dworze wiatr się wzmagał i rozwiewał chmury, kołysząc gałęziami drzew; niesamowiite cienie o ostrych konturach drgały i tańczyły na suficie sypialni Johna; cienie na kształt modliszek, nóg pajęczych i wilczych szponów. Kiedy wichura się wzmogła, zamknął oczy i próbował zasnąć. Ale pajęcze nogi tańczyły jeszcze szybciej po suficie, a modliszki drgały i pochylały się coraz niżej; zegar Smythe-Barnettów co kwadrans wygrywał w hallu westminsterskie kuranty, przypominając nieustannie właścicielom, że mają styl i dobry gust. Było piętnaście po drugiej, kiedy usłyszał klekot pazurów, przemieszczający się w dół schodów wiodących na poddasze. Wiedział, co to jest. Wilk! Wilk schodził po schodach! Miał zjeżoną sierść, wygięty grzbiet, jego oczy płonęły bursztynowym światłem jak dwa granaty; dyszał Ha-ha-HA-ha! Haha-HA-ha! pełen zwierzęcości i żądzy krwi. John słyszał, jak biegnie korytarzem, mija "słodki pokój" Smythe-Barnettów i podąża dalej głodny, głodny, głodny. Słyszał, jak z głuchym pomrukiem węszy przy drzwiach do pokojów. Słyszał, jak zatrzymuje się u stóp schodów wiodących na drugie piętro, a potem zaczyna się po nich wspinać. Wilk biegł teraz bardzo szybko, waląc ogonem po ścianach korytarza. Żółte oczy miał szeroko otwarte, uszy postawione i sztywne. Przychodził po niego, żeby się zemścić. Nie powinien był z nim walczyć, mocować się... i mimo że jego sztylet był wyimaginowany, to jednak miał zamiar wyciąć mu serce: wystarczy, że chciał to zrobić, nawet jeśli tego nie dokonał. Usłyszał coraz głośniejszy odgłos wilczych łap, zbliżających się do drzwi jego sypialni, potem drzwi otwarły się z hukiem, a John zerwał się i krzyczał przeraźliwie z zamkniętymi oczami i zaciśniętymi pięściami, mocząc z przerażenia piżamę. Pani Smythe-Barnett weszła do pokoju i wzięła go w ramiona. Zapaliła lampkę nocną, przytulała go i uspokajała. Przez dwie lub trzy minuty poddawał się temu, ale potem odsunął się. Mokre spodnie od piżamy zaczęły go nagle ziębić, a poza tym czuł się tak speszony, że najchętniej zaraz by umarł. Nie miał jednak wyboru: musiał stać, trzęsąc się w szlafroku, podczas gdy ona cierpliwie zmieniała mu pościel i przyniosła czystą piżamę. A potem otulała go kołdrą. Była wysoką kobietą z dużym nosem, miała na sobie długą koszulę nocną. Głowę przewiązała szarfą, przykrywającą wałki do włosów. Promieniowała z niej jakaś świętość - jak z rzeźb Berniniego; była doskonała jak marmur, dawała sobie radę w każdej sytuacji. Tęsknił do matki, która nie dawała sobie rady z niczym. - Śniły ci się koszmary - powiedziała pani Smythe - Barnett, głaszcząc go po czole. - Wszystko w porządku. Czuję się już dobrze – odparł John, niemal gniewnie. - A co z twoim uchem? - spytała. - Dziękuję, lepiej. Widziałem bociana. - To pięknie. Bociany są tu dość liczne, ale miejscowi ludzie myślą, że sprowadzają nieszczęście. Twierdzą, że jeśli bocian siądzie na czyimś dachu, wówczas kogoś w tym domu spotka to, czego się kiedykolwiek najbardziej obawiał. Chyba dlatego mówią, że bociany przynoszą dzieci! Ale ja nie wierzę w takie przesądy. A ty? John, kręcąc głową, zaprzeczył. Nie mógł zrozumieć, gdzie się podział wilk. Zbiegł po schodach, potem popędził wzdłuż korytarza, potem po następnych schodach i znów wzdłuż korytarza, a... A tutaj siedziała pani Smythe-Barnett, głaszcząc go po czole. Następnego dnia pojechał autobusem do Bielefeldu. Tym razem wybrał się sam. Musiał znosić kapuściany zapach potu i gryzący dym papierosów Ernte 23, jadąc wciśnięty między grubą, ubraną na czarno kobietę i chudego wyrostka, który miał pieprzyk na podbródku. Z pieprzyka wyrastały mu długie włosy. Wszedł do cukierni i kupił sobie Apfelstrudel z bitą śmietaną. Jadł go, idąc ulicą. Widząc swoje odbicie w oknach sklepowych, nie mógł uwierzyć, że wygląda tak młodo. Wszedł do
|