Dowódca straży szpitalnej odwrócił wzrok, unikając oskarżycielskiego spojrzenia szefa. Napad na pannę Huntington był trzecim tego rodzaju wypadkiem w ciągu ostatniego roku i ze zrozumiałych względów Swegler czuł się za to odpowiedzialny. - Trzeba położyć temu kres! - stwierdził dramatycznie Traynor, zerkając na Nancy Widner, przełożoną pielęgniarek. Wszystkie trzy ofiary były jej podwładnymi. - Bezpieczeństwo personelu jest naszą największą troską - dodał, przenosząc wzrok z Geraldine Polcari, kierowniczki kuchni, na Glorię Suarez, szefową intendentów. - Zarząd zaproponował więc, aby na terenie niższego parkingu powstał wielopoziomowy garaż, połączony bezpośrednio z głównym budynkiem szpitala. Byłby on porządnie oświetlony i wyposażony w kamery. Traynor skinął głową w stronę Helen Beaton, dyrektora administracyjnego szpitala. Na dany znak kobieta zdjęła tkaninę okrywającą stół konferencyjny. Oczom zebranych ukazał się szczegółowy architektoniczny model już istniejącego kompleksu szpitalnego wraz z proponowanym, dwupiętrowym, obszernym garażem, usytuowanym na tyłach głównego budynku. Wśród licznych pomruków aprobaty Traynor obszedł stół dookoła i stanął tuż obok modelu. Stół konferencyjny często służył do prezentowania sprzętu medycznego, którego zakup rozważano, dlatego też Traynor musiał najpierw usunąć stos lejkowatych sond, żeby wszyscy mogli lepiej zobaczyć makietę. Powiódł wzrokiem po zebranych. Wszystkie oczy utkwione były w modelu; wszyscy też - oprócz Wernera Van Slyke’a - wstali z miejsc. Parkowanie zawsze stanowiło problem w Bartlet Community Hospital - szczególnie przy brzydkiej pogodzie. Traynor wiedział, że jego projekt zyskałby poparcie nawet bez serii napadów na dolnym parkingu. Tak jak przewidywał, wszystko potoczyło się po jego myśli. Zgromadzeni odnieśli się do pomysłu entuzjastycznie. Tylko ponury Van Slyke, odpowiadający za aparaturę i konserwację budynków, pozostał niewzruszony. - O co chodzi? - zapytał Traynor. - Czyżby nie podobał ci się ten projekt? Van Slyke popatrzył na Traynora z nieodgadnionym wyrazem twarzy. - No więc? - powtórzył z napięciem prezes zarządu. Van Slyke irytował go. Nigdy nie lubił tego zamkniętego w sobie, mrukliwego człowieka. - Jest w porządku - odparł ponuro Van Slyke. Niespodziewanie drzwi sali konferencyjnej otworzyły się gwałtownie, z hałasem uderzając o przykręconego do podłogi odboja. Wszyscy, włącznie z Traynorem, podskoczyli. W progu stanął Dennis Hodges, energiczny, krępy, siedemdziesięcioletni mężczyzna o grubo ciosanych rysach twarzy i wyblakłej cerze. Nos miał różowy, kartoflowaty, oczy zaś paciorkowate i kaprawe. Ubrany był w ciemnozieloną, wełnianą marynarkę i pogniecione sztruksowe spodnie. Na głowie miał oproszoną śniegiem czapkę myśliwską w czerwoną kratę. Nie ulegało wątpliwości, że Hodges jest wściekły. Z daleka czuć było od niego alkohol. Zimnymi jak lufy rewolwerów oczyma wodził przez chwilę po zebranych, po czym utkwił wzrok w prezesie zarządu. - Chciałbym porozmawiać z tobą na temat kilku moich byłych pacjentów, Traynor. Z tobą także, Beaton - powiedział, rzucając kobiecie przelotne, niechętne spojrzenie. - Nie wiem, jakiego rodzaju szpital chcecie tu stworzyć, ale mogę wam powiedzieć, że ani trochę mi się to nie podoba! - Och, nie! - jęknął prezes, ochłonąwszy nieco po nieoczekiwanym wtargnięciu Hodgesa. Zaskoczenie szybko Ustąpiło miejsca irytacji. Pośpieszne rozejrzenie się po sali upewniło go, że inni podzielają jego uczucia. - Doktorze Hodges... - zaczął, za wszelką cenę starając się, by zabrzmiało to uprzejmie. - Sądzę, że łatwo spostrzec, iż odbywa się tu zebranie. Gdyby był pan tak dobry i opuścił tę salę... - Nie obchodzi mnie, do diabła, co tutaj robicie - warknął Hodges. - Cokolwiek by to było, jest nieważne w porównaniu z tym, jak ty i cały zarząd postępujecie z moimi pacjentami. - Sztywnym krokiem podszedł do Traynora, który instynktownie odchylił się do tyłu. Bijący od przybysza zapach whisky stał się jeszcze bardziej intensywny. - Doktorze Hodges! - powiedział z nie skrywaną złością prezes zarządu. - Nie czas teraz na awantury. Będę szczęśliwy, mogąc spotkać się z panem rano i wysłuchać wszystkich zażaleń. A teraz proszę być tak miłym i opuścić nas. Musimy zająć się innymi sprawami...
|