Clarkham nigdy mu nic nie zrobił, prawdę mówiąc nie był dla niego niczym więcej, jak odległym celem. - Nie - powtórzył ze znużeniem Harka. - Nie masz takich umiarów. Twój towarzysz również. - Nikołaj popatrzył na Sidha z wyraźnym zaskoczeniem. - Wchodźcie zatem, by spełnił się sen i pieśń. Rozdział czterdziesty drugi Wnętrze jedwabnej kopuły skąpane było w mlecznym świetle; Michaela spowiły ciepło i woń kadzidła. Szli po posadzce z czarnego marmuru pociętej żyłkami lodu, a stopy omywała im warstwa chłodnego powietrza. Nikołaj trzymał się blisko Michaela kręcąc głową, jakby chciał zobaczyć wszystko na raz. Słupy podtrzymujące jedwabny namiot łączyły się wysoko w górze, tam gdzie przez otwór w tkaninie widać było niebo. Pośrodku pomieszczenia, na podwyższeniu, na które wiodły drewniane schody rzeźbione w smoki i konie, za płotem z drewna tekowego zwieńczonym złotą barierką, stał normalnej wielkości dom: tynkowane na biało ściany i zasłonięte kotarami okna, spadzisty dach kryty czerwoną dachówką, wszystko otoczone idealnie przystrzyżonymi krzewami oleandra. - To dom Clarkhama - powiedział Michael. - Stąd zaczynałem... Drzwi frontowe były otwarte, ale nie weszli do środka. Harka poprowadził ich stopniami pod górę, a następnie wokół dziedzińca na tyły domu. Było tam zupełnie zwyczajnie - wybrukowane cegłą patio i dobrze utrzymany ogród różany, bogato wyściełane ogrodowe meble z drewna sekwojawego, okrągły stolik na wygiętych metalowych nóżkach z parasolem przeciwsłonecznym. Nadzwyczajność tego miejsca polegała tylko na tym, że znajdowało się tutaj, stanowiąc komiczny zgrzyt w egzotycznej chińszczyźnie. Śniada kobieta z rodu Sidhów przycinała krzewy róż- sekatorem z brązu. Za każdym cięciem róże na przycinanym krzaku rozjarzały się, a powietrze wypełniała słodka, ostra woń. Kobieta podniosła wzrok i dostrzegła grupkę stojącą za ceglanym murkiem ogradzającym trawnik. Uśmiechnęła się, odłożyła sekator na składany drewniany stołeczek i wygładziła na sobie szarą, przetykaną złotem suknię. - Nareszcie! - wykrzyknęła. - Czekamy na ciebie od bardzo dawna. - Podeszła do nich przez trawnik i wyciągnęła rękę do Michaela. Ujął jej. dłoń za palce, a ona dała mu znak, żeby wszedł na trawnik. Ciepła, letnia miękkość trawy zastąpiła natychmiast chłód pożyłkowanego lodem marmuru. Pocałowała. go skromnie w policzek i poprowadziła przez trawnik. - Chodź, proszę -. zawołała do Nikołaja. Pozostali skłonili się i wycofali. Nikołaj zawahał się zmieszany, a potem wstąpił na murawę i ruszył za kobietą i Michaelem. - David nie może się doczekać - powiedziała kobieta. Głos miała słodki jak każdy Sidh, którego dotąd słyszał Michael, kojarzący się z zapraszającym uśmiechem. Jej włosy były lśniące i atłasowo czarne, brwi lekko asymetryczne, jedna biegnąca pod nieco większym kątem od drugiej, a usta bardziej . pełne niż u innych Sidhów. Weszli przez szklane drzwi i znaleźli się w pokoju położonym na tyłach domu, gdzie Michael obserwował kiedyś księżycową poświatę rozlaną po nagiej drewnianej podłodze. Tutaj pokój ten umeblowany był jak gabinet - w rogu naprzeciwko drzwi dębowe biurko z żaluzjowym zamknięciem, pełne książek półki ciągnące się wzdłuż dwóch ścian i pianino przed muślinowymi firankami wykuszowego okna. - Mam na imię Mora - przedstawiła się kobieta. - On zaraz zejdzie, żeby się z wami przywitać. Na razie... Sięgnęła pod zapaskę sukni, wydobyła z wewnętrznej kieszeni różę i wręczyła ją Michaelowi. - Na ozdobienie twojego pokoju. David mówi, że zostaniesz z nami jakiś czas. Michael przyjął różę. - Mam na imię... - Och, wiemy, wiemy! - zawołała Mora wybuchając śmiechem. - A to jest Nikołaj, przyjaciel Emmy Livry. Nikołaj skłonił uroczyście głowę i z wyraźną tęsknotą spoglądał na książki i na pianino: - Muszę już wracać do ogrodu - oznajmiła Mora. - To specjalny sezon: rzadki i krótki. - Położyła palec na trzymanej w dłoni róży. - Utrzyma się przez jakiś czas. Wyszła przez drzwi balkonowe zamykając je za sobą. Michael i Nikołaj stali nasłuchując tykania wahadła ściennego zegara wiszącego nad biurkiem. Na schodach rozległy się kroki, ucichły na chwilę i dały się znowu słyszeć. Drzwi gabinetu otworzyły się i do pokoju wszedł siwowłosy mężczyzna średniego wzrostu wyglądający na jakieś pięćdziesiąt pięć lat. Miał na sobie rozpiętą pod szyją koszulę, brązowe spodnie, a obuty był w brunatne mokasyny. Twarz miał szeroką i przyjemną, a na jego policzkach kiełkował rudy zarost. - Michael? - spytał wyciągając rękę. - Michael Perrin. Michael uścisnął podaną dłoń i potrząsnął nią silnie czując się, jak zwykle, zakłopotany tym ceremoniałem. - Miło mi cię widzieć. Jestem Clarkham. David Clarkham. Witaj w Xanadu - a może Mora już cię powitała? Oczywiście. Ona jest cudowna. Gdyby nie ona, marnowałbym cholernie dużo czasu na zajmowanie się tą posiadłością. Mam nadzieję, że podróż była interesująca? Michael nie mógł dobyć z siebie słowa. Skinął tylko głową. Clarkham podał rękę Nikołajowi. - Pan Kuprin. Od lat podziwiam pańską śmiałość. Spotkaliśmy się kiedyś przelotnie, chociaż może pan tego nie pamiętać. Kiedy odwiedziłem Emmę w Inyas Trai. Byłem wtedy ucharakteryzowany nie do poznania. Nikołaj zmarszczył czoło. - Tak - powiedział Clarkham uśmiechając się. - Charakteryzacja spełniła swe zadanie. Zbliża się pora kolacji, a dla uczczenia waszego przybycia przygotowałem wystawne przyjęcie. Jesteście niewątpliwie głodni. Żywność w Królestwie to tak przypadkowa sprawa. Chodźcie ze mną, pokażę wam pokoje, gdzie będziecie się mogli odświeżyć. Mam tu jeszcze jednego gościa, kogoś, kogo chyba znacie - Sidha. Dotrzymaj nam towarzystwa przy kolacji. Tak, wiele mamy do przedyskutowania!
|