Władało mną uczucie spokojnego fatalizmu. Wszystko będzie trwało tyle czasu, ile ma trwać - nie warto się martwić. Jedną z cech charakteryzujących badacza pracującego w terenie jest umiejętność posługiwania się dodatkowym "biegiem", który może on w takich sytuacjach wrzucić, pozwalając, by przeciwności losu zrobiły swoje. Nie nawiązawszy jeszcze kontaktów, które są dla antropologa bardzo pożyteczne podczas zwiedzania miasta, wynająłem hotel. Garoua szczyciła się posiadaniem dwóch hoteli: nowoczesnego Novotelu dla turystów, gdzie noc kosztowała jedyne" trzydzieści dolarów, oraz podniszczonego kolonialnego obiektu francuskiego, gdzie nocowało się za ułamek tej kwoty. Ta druga wersja była zdecydowanie bardziej w moim stylu. Obiekt zbudowany został najwyraźniej jako miejsce 46 `~47 odpoczynku i rekreacji dla oszalałych od nadmiaru słońca francuskich urzędników z odosobnionego zakątka imperium. Tworzyły go chatki o dachach z trawy, urządzone na wojskową modłę, ale z wodą i elektrycznością. Na wielkim tarasie elita mogła siedzieć i popijać napoje, gdy słońce zachodziło za drzewami. Nastrój był niezmiernie romantyczny, zwłaszcza że nie dało się zapomnieć o reszcie Afryki - ryk lwów w pobliskim zoo wciąż o niej przypominał. W tymże hotelu spotkałem kobietę, znaną jako pani Ku-iii. Bez względu na porę roku temperatura w Garoua jest co najmniej o pięć stopni wyższa niż w Poli, a za sprawą rzeki roi się tu od komarów ~ Po przymusowym pobycie w zamkniętej przestrzeni z wymiotującymi Dowayami miałem ogromną ochotę na prysznic. Jeszcze dobrze nie odkręciłem kurka, gdy od drzwi dobiegł mnie suchy, uporczywy, skrzypiący dźwięk, w dodatku nieczuły na wszelkie próby nawiązania kontaktu słownego. Owinąwszy się ręcznikiem, otworzyłem drzwi. Stała za nimi wyjątkowo duża Fulanka w wieku pięćdziesięciu kilku lat. Zaczęła uśmiechać się głupawo i bojaźliwie zakreślać w pyle niewielkie kółeczka swoją wielką stopą. - Tak? - spytałem. Wykonała ruch jak przy piciu. - Woda, woda. Zacząłem coś podejrzewać; odezwały się nikłe wspomnienia reguł gościnności na obszarach pustynnych. Podczas gdy rozważałem zagadnienie, ona przemknęła spokojnie obok mnie, chwyciła szklankę i napełniła ją pod kranem. Ku mojemu przerażeniu zaczęła odwijać obszerne szaty. Portier musiał naturalnie wybrać sobie ten moment, by mi przynieść kawałek mydła, i opacznie interpretując sytuację, jął się wycofywać, mamrocząc słowa przeprosin. Stałem się ofiarą farsy. Na szczęście lekcje języka Fulanów, które pobrałem na Wydziale Studiów Orientalnych i Afrykanistycznych, okazały się wielce pomocne. Krzycząc "Nie życzę sobie!", dałem wyraz niechęci do jakiegokolwiek cielesnego kontaktu z ową kobietą, która do złudzenia przypominała mi Olivera Hardy'ego. Wraz z chichoczącym portierem jak na komendę złapaliśmy ją - on pod jedno ramię, ja pod drugie - i wyprowadziliśmy na zewnątrz. Wracała później co godzina, niezdolna pogodzić się z faktem, że jej wdzięki nie zostały docenione, i krążyła pod drzwiami, pokrzykując "ku-iii", jak kot, który miauczeniem domaga się wstępu. W końcu mnie to zmęczyło. Nie miałem wątpliwości, że działa przy akceptacji kierownictwa hotelu, oświadczyłem więc, że jestem misjonarzem, przyjechałem z buszu zobaczyć się z biskupem i surowo potępiam podobne zachowania. Byli zszokowani i zmieszani, a kobieta zaczęła mnie ignorować. Tę właśnie historyjkę upodobali sobie Dowayowie, gdy siadywaliśmy wieczorami przy ognisku, by opowiadać niestworzone rzeczy. Mój asystent przećwiczył ze mną "historyjkę o tłustej Fulance", jak opowieść tę nazwano, i gdy nadchodził moment owego "ku-iii", słuchacze pokrzykiwali, pękali ze śmiechu, przyciągali kolana do brody i turlali się po ziemi. Historyjka przyczyniła się w znacznym stopniu do ugruntowania naszych dobrych stosunków. Wizyta w biurze prefekta następnego dnia wniosła prawdziwą zmianę nastroju. Od razu poproszono mnie do środka. Prefekt był wysokim, bardzo ciemnym Fulanem. Wysłuchał mnie i podyktował list przez telefon, po czym gawędziliśmy nader sympatycznie o polityce rządu związanej z tworzeniem szkół na obszarach pogańskich. Tymczasem przyniesiono list, który on podpisał i ostemplował, życząc mi powodzenia i "bon courage". Wyposażony w list, wróciłem do Poli. Najważniejszą sprawą było teraz znalezienie asystenta i rozpoczęcie nauki języka. Asystent antropologa jest postacią podejrzanie nieobecną w etnograficznych sprawozdaniach. Powszechnie przyjęty model przedstawia antropologa jako samotną figurę, noszącą ślady bitew, która po przybyciu do wioski osiedla się i "chwyta język" w kilka miesięcy; można czasem znaleźć wzmiankę o tłumaczach, bez pomocy których antropolog obywa się już po kilku tygodniach. Nieważne, że pozostaje to w jawnej sprzeczności ze wszelkimi znanymi doświadczeniami lingwistycznymi. W Europie ludzie uczą się w szkole na przykład francuskiego przez sześć lat, używając najrozmaitszych pomocy naukowych, wyjeżdżając do Francji, mając kontakt z literaturą, a mimo to z trudem potrafią sklecić parę zdań w tym języku, i to wyłącznie w obliczu absolutnej potrzeby. Tymczasem w terenie ktoś taki przeistacza 4ó ~ 4-NiewinnyanVOpolog 49 się w cudotwórcę lingwistycznego, osiąga biegłość w języku znacznie trudniejszym dla Europejczyka aniżeli francuski, i to
|