I cóż z tego, gdyby nawet to zrobił? Nie mogła sobie wyobrazić, by nawet rozpaczliwa chęć uratowania swego stanowiska w społeczeństwie mogła ją skłonić do przyjęcia Aleca. Biedna, niemądra matka nie znała jej obecnych uczuć dla tego człowieka. Może w tych okolicznościach było to nieszczęściem, było czymś niezwykłym, niepojętym, tak jednak było i Tessa właśnie za to nabrała wstrętu do samej siebie. Nigdy jej na Alecu bardzo nie zależało, a teraz stał się jej absolutnie obojętny. Bała się go, starała się go unikać, uległa zręcznej taktyce, z jaką korzystał z jej bezbronności; później jego żarliwe zaloty odurzyły ją i skłoniły do chwilowej, niezdecydowanej uległości, potem nagle poczuła do niego wstręt i pogardę, wreszcie uciekła. To wszystko. Nie była to jeszcze nienawiść, lecz stał się dla niej prochem i popiołem – niczym więcej – i nawet dla uratowania swojej reputacji może nie byłaby się zgodziła go poślubić. – Trzeba ci było być ostrożniejszą, skoro nie miałaś zamiaru doprowadzić go do ożenku. – Ach, mamo, mamo! – zawołała udręczona dziewczyna zwracając się namiętnie do matki, jak gdyby biedne jej serce miało pęknąć. – Jak mogłaś przypuszczać, że wiem, co mnie czeka! Przed czterema miesiącami, gdy wychodziłam z domu, byłam, jeszcze dzieckiem. Dlaczego nie powiedziałaś mi, że towarzystwo mężczyzn jest niebezpieczne? Dlaczegoś mnie nie ostrzegła? Bogate damy wiedzą, jak się przed nimi bronić, bo czytają powieści, z których dowiadują się o tych wszystkich sztuczkach, ale ja nigdy nie miałam sposobności dowiedzenia się w ten sposób, a tyś mi nie pomogła. Matka przycichła. – Myślałam, że gdybym ci powiedziała, że się w tobie zakochał i do czego to może doprowadzić, to byłabyś mu niechętna i mogłabyś stracić swoją szansę – szepnęła Joanna wycierając sobie oczy fartuchem. – Ale trudno, trzeba się z tym jakoś pogodzić. Mimo wszystko to tylko głos natury! Widać tak się Panu Bogu spodobało! Rozdział 13 Powrót Tessy z dworu jej rzekomych krewnych narobił w okolicy pewnego rumoru, o ile “rumor" nie jest zbyt wielkim słowem w stosunku do przestrzeni obejmującej jedną milę kwadratową. Po południu przyszłą do Tessy kilka dziewcząt, dawnych koleżanek i znajomych, ubranych w nakrochmalone i wyprasowane odświętnie suknie, jak przystało na wizytę u osoby, która (jak myślały) zrobiła taką niesłychaną konkietę! Dziewczęta rozsiadły się dokoła stołu przyglądając się Tessie z wielką ciekawością. Wiedziały przecież, że zakochał się w niej ów kuzyn dziesiątej wody po kisielu, pan d'Urberville, którego sława jako lekkoducha i pożeracza serc niewieścich zaczęła przenikać poza bezpośrednie granice Trantridge; fakt ten, dzięki ukrytemu w nim niebezpieczeństwu, dodawał domniemanej pozycji Tessy daleko więcej uroku, niż gdyby była pozbawiona wszelkiego ryzyka. Zainteresowanie było tak żywe, że gdy Tessa odwróciła się plecami, kilka najmłodszych dziewcząt zaczęło szeptać: – Jaka ona ładna! A jak jej do twarzy w tej odświętnej sukience. Musiała kosztować niemało pieniędzy! Pewnie to podarunek od niego. Tessa, zajęta w tej chwili wyjmowaniem ze stojącego w rogu kredensu naczynia do herbaty, komentarzy tych nie słyszała. Gdyby je usłyszała, byłaby od razu wyprowadziła przyjaciółki z błędu. Natomiast usłyszała je matka i jej naiwna próżność, pozbawiona nadziei na świetne małżeństwo córki, została jako tako zaspokojona myślą o świetnej miłostce. W gruncie rzeczy pochlebiało jej to, chociaż taki niepełny i przelotny triumf mógł zaszkodzić reputacji Tessy; mimo wszystko mogło się to jeszcze zakończyć małżeństwem, i w gorącej podzięce za ich admirację Joanna poprosiła dziewczęta, by zostały na herbacie. Ich paplanina, śmiechy i pełne humoru aluzje, a nade wszystko przebłyski i odruchy zazdrości wprowadziły Tessę w weselszy nastrój; w miarę zbliżania się wieczoru podniecenie dziewcząt udzielało się i jej, tak że stała się prawie wesoła. Z twarzy jej znikła marmurowa nieruchomość, ruchy nabrały dawnej lekkości, aż rozkwitła w całej swej młodej urodzie. Chwilami mimo gnębiących ją myśli odpowiadała na pytania z pewną dozą wyższości, jak gdyby w przekonaniu, że jej doświadczenia w dziedzinie miłosnej godne były pewnej zazdrości. Lecz ponieważ była daleka od tego, co Robert South nazywa “zakochaniem się we własnej klęsce", jej złudzenia przemknęły jak błyskawica i powrócił chłodny rozsądek drwiąc z chwilowej słabości; dziewczyna zrozumiała całą brzydotę przelotnej dumy i powróciła do poprzedniej milczącej rezerwy.
|