Pokazuję swą kartę...

Linki


» Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.
»
- Czy przywódcy wilczych sfor naprawdę pokazują podwładnym ich miejsce w szeregu? - zainteresowała się Zelandoni...
»
Od października 1908 r...
»
6 łoszn kojdesz (język święty), język Biblii, lecz masy ludowe w miastach i miasteczkach...
»
import java...
»
nostka jest przekonana, że członkowie rodziny spi-skują między sobą, w jaki sposób ograniczyć jej ak-tywność fizyczną tak, by podupadła na zdrowiui musiała...
»
zajmowało niż zwykłą maszynką i po każdym goleniu miałem twarz pozacinaną, żenie mogłem się potem w pracy opędzić od natrętnych pytań, co się stało...
»
—— Nie szkodzi, idziemy — oświadczył tata...
»
Nikt nie może ponosić ujemnych następstw z powodu przynależności do związku zawodowego, pozostawania poza nim albo wykonywania funkcji związkowej...
»
Na krążące gwiazdy cicho spoglądając,Przyjaźnimy się z niebieskim smokiem,Oddychamy tu kosmicznym mrozem...
»
obdarzeni, że żadnym sposobem od złych ludzi uczarowani być, w tej władzy nie mogą, o których tu pisać nie jest rzecz potrzebna, aczkolwiek po części nie...

Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.


Ma się rozumieć nie wystarcza.
Wysadzony z pociągu o północy, w duszną afrykańską noc, na stacji granicznej, stoję w kilometrowym ogonku po wizy, które udzielają władze graniczne. Po godzinie wolnego posuwania się orientuję się, że stoję w niewłaściwym ogonku, bo dla oficerów, a ja jestem przecież na karcie tylko starszym strzelcem. Dołączam do jeszcze dłuższego ogonka dla szeregowych. A gdy dochodzę do okienka, kartką swą wywołuję wybuch furii podoficera kontrolującego. „Czy nie umiesz czytać?” I wskazuje mi na napis nad okienkiem. Na szczęście napis ten dotyczy nie samej istoty udzielania wiz, ale czasu, w którym mają się zgłaszać po nie urlopnicy i zdemobilizowani, mianowicie dopiero od #/10 rano. Równie podniesionym głosem odpowiadam, że nie jestem ani urlopnikiem ani zdemobilizowanym, tylko
„liber~e” z Legionu Cudzoziemskiego, wracam do domu i nic mnie więcej nie obchodzi.
Z jakimś soczystym słowem, którego nie ogarnia moja znajomość języka
francuskiego, stempluje podoficer moją kartkę i oto ostatnia przeszkoda przeskoczona.
W Casablance odnajduję rodzinę, o której miałem wiadomość już w Mend~es, że tam się z dziećmi kieruje. Żona, nie wiedząc co się ze mną stało w tym chaosie upadającej Francji, nie chciała jechać ze znajomymi do W. Brytanii, lecz wybrała Maroko, skąd łatwiej sądziła, że dowie się co ze mną. Kierowała się tym, że w Casablance mieliśmy rodziny znajomych oficerów Polaków, którzy zresztą bardzo negatywnie odnieśli się do niej, gdy mnie już nie było. Z wyjątkiem por.
Zaleskiego, architekta przed wojną w Casablance, dzięki któremu znalazła i mieszkanie i opiekę władz francuskich.
W Casablance - wszystko jasne jak to piekące afrykańskie słońce - i lazurowe jak to niebo bez chmurki i toń morza - prócz jednego. Okno na świat na dobre już zamknięte. Dawno już opuściły port ewakuacyjne statki brytyjskie i cały ruch na zewnątrz w wolny świat - zamarł.
Kilka dobrych tygodni starań i mozołów, zanim udało się nam dostać miejsce na małym przybrzeżnym stateczku, wożącym normalnie piasek, by zaryzykować przeskok oceanem do Lizbony. Za miejsce na dnie statku, na materacach z trawy morskiej, kupionych u Arabów, bez kuchni czy łazienki, mieliśmy zapłacić od osoby podwójną
cenę biletu pierwszej klasy luksusowego statku do niedawna kursującego na tej linii. Dojechaliśmy do Lizbony z żołądkami przewróconymi, bo cały czas w burzy morskiej rzucającej statkiem jak łupiną.
I po to, by jeszcze na statku być internowanym przez władze portugalskie i skierowanym do fortu Nr 10.
Ale przez Anglików jadących naszym statkiem, których internowanie nie tyczyło, nawiązałem kontakt z polską ambasadą.
Po dwóch godzinach niepewności przyjaciel mój z wojny 1920 r. płk dypl. Mally, attach~e militaire polski w Lizbonie, wydostał nas jeszcze ze statku, zanim z internowanymi Hiszpanami i Czechami nie odesłano nas na fort.
Dzięki jego opiece i interwencji, po kilku dniach odpoczynku w luksusie nieobjętego wojną i nie zaciemnionego ślicznego miasta, znalazło się dla nas miejsce w samolocie, odlatującym do Bristolu w W. Brytanii.
W jasny, pogodny dzień wrześniowy, łukiem cały czas ponad Oceanem Atlantyckim, by uniknąć myśliwców niemieckich, po sześciu i pół godzinach lotu, wylądowaliśmy w W. Brytanii w Bristolu.
Był dzień 21 września 1940 r.
‘tc
Część IIIă
Wiek dojrzały
‘tc
‘ty
Rozdział 1
Powstanie pierwszej
polskiej dywizji pancernej
‘ty
‘tt
Rozdział 1ă
Powstanie 1 polskiejă
dywizji pancernej
‘tt
‘ty
Ňa) Walka o nazwę
‘ty
Z przyjazdem moim do W. Brytanii zaczęła się druga kampania o stworzenie polskiej dywizji pancernej. Jak tę pierwszą we Francji - trzeba było i tę drugą wygrać na dwóch płaszczyznach: polskiej i kraju, w którym się znaleźliśmy - więc obecnie brytyjskiej.
W tej chwili wyglądało to tak.
Naczelny Wódz - gen. Sikorski
- zdawałoby się już przekonany o konieczności tworzenia dywizji pancernej.
Ci sami niemal oficerowie dyplomowani w sztabie Naczelnego Wodza - prócz szefa Sztabu, gdyż na miejsce płka Kędziora przyszedł gen. Klimecki.
Tyle mówiące doświadczenie z Francji, gdy po zaniedbaniach w pierwszych miesiącach, robiło się ją potem „na kolanie”, improwizując i chcąc cudu dokonać w kilku tygodniach.
Małe stany wyewakuowanego wojska z Francji - argument tym bardziej za
podniesieniem wartości ich przez specjalizację.
A jednak!
Pierwsze me wrażenia z krótkiego pobytu w Londynie - to jeszcze większe zacieranie śladów po 10 brygadzie kawalerii. Gdy we Francji w listopadzie 1939
r., obejmując dowództwo obozu wojsk polskich w Co~etquidan, zastałem nawet najbardziej mych

Powered by MyScript