Ma się rozumieć nie wystarcza.
Wysadzony z pociągu o północy, w duszną afrykańską noc, na stacji granicznej, stoję w kilometrowym ogonku po wizy, które udzielają władze graniczne. Po godzinie wolnego posuwania się orientuję się, że stoję w niewłaściwym ogonku, bo dla oficerów, a ja jestem przecież na karcie tylko starszym strzelcem. Dołączam do jeszcze dłuższego ogonka dla szeregowych. A gdy dochodzę do okienka, kartką swą wywołuję wybuch furii podoficera kontrolującego. „Czy nie umiesz czytać?” I wskazuje mi na napis nad okienkiem. Na szczęście napis ten dotyczy nie samej istoty udzielania wiz, ale czasu, w którym mają się zgłaszać po nie urlopnicy i zdemobilizowani, mianowicie dopiero od #/10 rano. Równie podniesionym głosem odpowiadam, że nie jestem ani urlopnikiem ani zdemobilizowanym, tylko
„liber~e” z Legionu Cudzoziemskiego, wracam do domu i nic mnie więcej nie obchodzi.
Z jakimś soczystym słowem, którego nie ogarnia moja znajomość języka
francuskiego, stempluje podoficer moją kartkę i oto ostatnia przeszkoda przeskoczona.
W Casablance odnajduję rodzinę, o której miałem wiadomość już w Mend~es, że tam się z dziećmi kieruje. Żona, nie wiedząc co się ze mną stało w tym chaosie upadającej Francji, nie chciała jechać ze znajomymi do W. Brytanii, lecz wybrała Maroko, skąd łatwiej sądziła, że dowie się co ze mną. Kierowała się tym, że w Casablance mieliśmy rodziny znajomych oficerów Polaków, którzy zresztą bardzo negatywnie odnieśli się do niej, gdy mnie już nie było. Z wyjątkiem por.
Zaleskiego, architekta przed wojną w Casablance, dzięki któremu znalazła i mieszkanie i opiekę władz francuskich.
W Casablance - wszystko jasne jak to piekące afrykańskie słońce - i lazurowe jak to niebo bez chmurki i toń morza - prócz jednego. Okno na świat na dobre już zamknięte. Dawno już opuściły port ewakuacyjne statki brytyjskie i cały ruch na zewnątrz w wolny świat - zamarł.
Kilka dobrych tygodni starań i mozołów, zanim udało się nam dostać miejsce na małym przybrzeżnym stateczku, wożącym normalnie piasek, by zaryzykować przeskok oceanem do Lizbony. Za miejsce na dnie statku, na materacach z trawy morskiej, kupionych u Arabów, bez kuchni czy łazienki, mieliśmy zapłacić od osoby podwójną
cenę biletu pierwszej klasy luksusowego statku do niedawna kursującego na tej linii. Dojechaliśmy do Lizbony z żołądkami przewróconymi, bo cały czas w burzy morskiej rzucającej statkiem jak łupiną.
I po to, by jeszcze na statku być internowanym przez władze portugalskie i skierowanym do fortu Nr 10.
Ale przez Anglików jadących naszym statkiem, których internowanie nie tyczyło, nawiązałem kontakt z polską ambasadą.
Po dwóch godzinach niepewności przyjaciel mój z wojny 1920 r. płk dypl. Mally, attach~e militaire polski w Lizbonie, wydostał nas jeszcze ze statku, zanim z internowanymi Hiszpanami i Czechami nie odesłano nas na fort.
Dzięki jego opiece i interwencji, po kilku dniach odpoczynku w luksusie nieobjętego wojną i nie zaciemnionego ślicznego miasta, znalazło się dla nas miejsce w samolocie, odlatującym do Bristolu w W. Brytanii.
W jasny, pogodny dzień wrześniowy, łukiem cały czas ponad Oceanem Atlantyckim, by uniknąć myśliwców niemieckich, po sześciu i pół godzinach lotu, wylądowaliśmy w W. Brytanii w Bristolu.
Był dzień 21 września 1940 r.
‘tc
Część IIIă
Wiek dojrzały
‘tc
‘ty
Rozdział 1
Powstanie pierwszej
polskiej dywizji pancernej
‘ty
‘tt
Rozdział 1ă
Powstanie 1 polskiejă
dywizji pancernej
‘tt
‘ty
Ňa) Walka o nazwę
‘ty
Z przyjazdem moim do W. Brytanii zaczęła się druga kampania o stworzenie polskiej dywizji pancernej. Jak tę pierwszą we Francji - trzeba było i tę drugą wygrać na dwóch płaszczyznach: polskiej i kraju, w którym się znaleźliśmy - więc obecnie brytyjskiej.
W tej chwili wyglądało to tak.
Naczelny Wódz - gen. Sikorski
- zdawałoby się już przekonany o konieczności tworzenia dywizji pancernej.
Ci sami niemal oficerowie dyplomowani w sztabie Naczelnego Wodza - prócz szefa Sztabu, gdyż na miejsce płka Kędziora przyszedł gen. Klimecki.
Tyle mówiące doświadczenie z Francji, gdy po zaniedbaniach w pierwszych miesiącach, robiło się ją potem „na kolanie”, improwizując i chcąc cudu dokonać w kilku tygodniach.
Małe stany wyewakuowanego wojska z Francji - argument tym bardziej za
podniesieniem wartości ich przez specjalizację.
A jednak!
Pierwsze me wrażenia z krótkiego pobytu w Londynie - to jeszcze większe zacieranie śladów po 10 brygadzie kawalerii. Gdy we Francji w listopadzie 1939
r., obejmując dowództwo obozu wojsk polskich w Co~etquidan, zastałem nawet najbardziej mych
|