Conan stanął w szyku. Miał na sobie przepaskę z lamparciej skóry, ozdobne opaski z długiego małpiego futra i diadem ze strusimi piórami. Od pozostałych wojowników odróżniała go twarz i długi miecz. Nie zabrał tarczy, gdyż wiedział, że zawsze może podnieść tarczę poległego. Długi szereg wojowników w czerwonych pióropuszach ruszył wzdłuż szpaleru utworzonego przez mieszkańców. Na rozkaz króla nie wznoszono okrzyków. Słowa otuchy wypowiadano po cichu - przypominały zwierzęce warczenie i bardziej podnosiły na duchu niż głośne wiwaty. Kiedy znaleźli się na otwartej przestrzeni, przyspieszyli, a w końcu ruszyli truchtem, szybko pożerając odległość. Na czele biegli najmłodsi wojownicy, którzy, często biorąc udział w licznych wyprawach po bydło, znali okolicę lepiej od innych. Za nimi ciągnął król Goma, straż przyboczna z czarnymi piórami oraz Conan, a dalej główna siła wojowników, którzy nucili cicho pieśń bojową. Wzeszedł księżyc, zalewając dolinę bladą poświatą. Dla młodych ludzi, którzy większą część życia pilnowali bydła po nocach, było widno prawie jak w dzień. Wielkie drapieżniki trzymały się z dala. Czaiły się w krzakach, gdy dziwny pochód zmierzał doliną. Instynktownie wiedziały, że nie mają szans z tą chmarą zbrojnych ludzi. Głupawe, prawie ślepe nosorożce, które nie lubiły niczego nieznajomego, z parskaniem usuwały się z drogi. Goma nie zarządził żadnego odpoczynku. Pomimo chłodnej nocy wkrótce wszyscy byli zlani potem i zaczęli głośno dyszeć. Nikt jednak nie zrezygnował. Właśnie dlatego Goma wybrał pułk złożony z najmłodszych wojowników. Gdy księżyc osiągnął szczyt swojej wędrówki na niebie, niektórzy zaczęli się zataczać, sapali niczym miechy, z charkotem wciągali powietrze do płuc. Nawet najbardziej wytrzymali byli u kresu sił, gdy dotarli do północnego krańca doliny. Na rozległej łące król zarządził postój i zasapani ludzie rzucili się pokotem na trawę. Ani Conan, ani Goma nie byli szczególnie zmęczeni, ich umięśnione ciała lśniły od potu. Król nie założył żadnych ozdób. W lewej ręce trzymał małą, okrągłą tarczę ze skóry hipopotama, w prawej nieodłączny topór. - Słońce wstaje - powiedział, wpatrując się w cienką smugę bladego światła nad pasmem górskim. - Wkrótce ukaże swoje oblicze. Nim to się stanie, zaczniemy zabijać. To ostatni dzień panowania Naba. Przed zachodem na tronie zasiądzie prawowity władca. - Nie chciałbym być królem takiej doliny - powiedział Conan. - To piękny i bogaty kraj, ale tamto jezioro rzuca na niego cień. - Niestety. W czasie wędrówki widziałem wiele krain, i mam zamiar wyprowadzić swój lud daleko stąd, daleko od tego stwora w jeziorze. Możemy znaleźć ziemię równie dobrą i żyzną, nadającą się pod uprawy i na pastwiska, na których nasze bydło stanie się tłuste. - Takie tereny zazwyczaj są zajęte. - Taka jest kolej rzeczy. W czasie tułaczki nie spotkałem wojowników równie dobrych jak moi. Kiedy znajdziemy odpowiednią ziemię, wypędzimy jej mieszkańców i zajmiemy ją dla siebie. Bogactwa są nagrodą za siłę i odwagę. Zawsze tak było. - Zgadza się. No, już czas. Widzę już prawie na tysiąc kroków. - Tak. Zaczynamy. - Goma wykrzyknął komendę i młodzi wojownicy zerwali się na nogi. Zęby błyszczały w wykrzywionych twarzach, gdy szykowali się do bitwy. Z wojennym okrzykiem Goma wskazał toporem na dolinę i ruszył. Wrzeszcząc, wojownicy popędzili za królem. Conan biegł obok Gomy z lekkością wyścigowego rumaka, długie nogi niosły go bez wysiłku. Po paru minutach zobaczyli pierwszy obóz, usytuowany nad małym strumieniem. Paru mieszkańców już nie spało, zajmowali się rozpalaniem ognisk. Przeraził ich widok, który zdawał się wywodzić z krainy koszmarów. Zerwali się i wrzasnęli. Ich pobratymcy niemrawo wyskakiwali z chat i na oślep chwytali broń, ale wojownicy w czerwonych pióropuszach runęli na nich jak nawałnica. Nie była to bitwa, a istna rzeź. Król nie zniżył się do brania w niej udziału. Stanął z boku i pozwolił, by jego wojownicy nurzali włócznie we krwi. Conan postąpił podobnie. Wycięcie obozu było konieczne, ale wolał nie brać w tym udziału. Kiedy wszyscy wrogowie polegli, ruszono dalej. Młodzi ludzie szaleli, podnieceni rozlewem krwi. Ci, którzy nie mieli szansy w nim uczestniczyć, płonęli żądzą zabicia wroga. W następnym obozie wojownicy już nie spali i zauważyli napastników na czas, żeby się uzbroić i ustawić w szyku. Szybko ich pokonano, ale bronili się zaciekle. Conan widział, jak Goma zabił dwóch szybkimi ciosami topora. Na Conana rzucił się wysoki wojownik z białymi piórami, ledwie widoczny za długą tarczą. Cymmerianin trzymał miecz w prawej ręce, włócznię w lewej. Drzewcem sparował cios przeciwnika, mieczem zmiótł na bok jego tarczę. Błyskawicznym ruchem wbił włócznię w odsłonięte ciało. Rozejrzał się za następnym nieprzyjacielem, lecz już było po walce. Wojownicy z białymi piórami zostali rozgromieni, ale poległo lub zostało rannych również paru czerwonych. - Idziemy - nakazał Goma, oczyszczając topór z krwi. - Dzień się dopiero zaczyna. - I to dobrze - dodał Conan. Następny obóz zajmowali ludzie z pułku niebieskich piór, którzy z wyraźnym ociąganiem ustawili się do walki. Goma wstrzymał wojowników i przemówił do błękitnych. - Dałem im wybór - powiedział Conanowi. - Albo przyłączą się do mnie i będą zabijać białych, albo umrą. Mają dwadzieścia oddechów na podjęcie decyzji. Błękitni pogadali między sobą, potem wrzasnęli radośnie. Odwrócili włócznie ostrzami w dół i przyłączyli się do czerwonych i ich nowego króla, zastępując poległych w ostatniej bitwie. Razem ruszyli w dół doliny. I tak mijał poranek. Staczali krótkie, zażarte potyczki i rozgramiali obozy białych. Kiedy błękitni dostrzegali swoich towarzyszy walczących po stronie Gomy, bez wahania przyłączali się do przeciwnika. Wśród bojowych okrzyków, oddział przybierał na sile, siejąc spustoszenie.
|