Okazało się, że usnął oglądając film. Momentalnie przypomniał sobie, gdzie jest i co tu robi. Film trwał jeszcze. Wojskowe samoloty amerykańskie wysoko szybowały po jasnoniebieskim niebie. Było widać jakieś twarze: a to murzyńskie dziecko, a to hiszpański chłop, potem biznesmen, orientalna kobieta, gospodyni domowa. Twarze dzieci, mężczyzn, kobiet... Amerykanie... A teraz flaga: 50 gwiazd na niebieskim polu z trzynastoma biało-czerwonymi paskami - powiewa nad głowami dzieci. Orzeł na niebie, pomnik Waszyngtona, widok z lotu ptaka na Statuę Wolności. “Oto ojczyzna dzielnych ludzi” - pomyślał. Wstał, odsunął pustą szklankę, łzy zakręciły mu się w oczach. Opadł na kolana, kiedy znowu ujrzał flagę powiewającą na wietrze. Nagle cały obraz znikł. Został jedynie wielki pokój w jaskini, wewnątrz granitowej góry - jego kryjówka zabezpieczona przed całym światem... Sarah, Michael, Annie - twarze... Amerykanie... Płakał w ciemności. Wszystko minęło i może jedyne, co mu pozostało, to ten obraz w pamięci... ROZDZIAŁ XI Mimo że zapadł zmrok, Sarah Rourke z dziećmi jechała dalej. Jacyś ludzie z farmy przy drodze ostrzegali ją, że okolica jest niebezpieczna, bo na drogach grasują bandyci, którzy zabijają napotykanych po drodze podróżnych. Trzymała w pogotowiu odbezpieczony pistolet. Dowiedziała się, że poszukiwana ciotka Millie nosi nazwisko Molliner i ma farmę gdzieś wysoko w górach. Jechali konno polną drogą, coraz dalej od uczęszczanych szlaków. Wkoło rozpościerały się wzgórza i w oddali - wysokie szczyty. Sarah znała te góry, przynajmniej tak jej się wydawało. Byli tu z Johnem kilka razy na biwakach, zanim jeszcze urodziły się dzieci. John lubił góry. Mówił jej, że góry są spokojne i silne, ale nawet przy dobrej pogodzie mogą nagle zaskoczyć gwałtowną burzą, ulewą czy śnieżycą. Księżyc był ledwo widoczny, zwłaszcza że wiatr przesuwał przez jego tarczę gęste, purpurowe chmury. Gdy robiło się przez chwilę jaśniej, Sarah zwalniała i spoglądała na dzieci i na szlak. Czy to była właściwa droga? Mężczyzna z farmy naszkicował jej mapę i, jak dotąd, wszystkie znaki orientacyjne zgadzały się, ale droga była taka długa... Może celowo skierowali ją na nieuczęszczany, ale bezpieczny szlak, chociaż o wiele dłuższy. Poprawiła się w siodle. Wiatr wiał, zaczął kropić deszcz. Odwróciła się do dzieci, żeby coś powiedzieć i wtedy dostrzegła po prawej stronie żywopłot. Kilkadziesiąt metrów dalej majaczyło światełko. Zsiadła z konia. Zaczęło padać coraz mocniej. Trzymając lejce obu koni, zbliżyła się do zarośli. Wiatr i deszcz chłostały z dużą siłą. Strużki wody zalewały jej oczy, koszula przylepiła się do ciała. Po kilkunastu metrach zobaczyła jakiś dom. Odwróciła się do Michaela. Miał na sobie poncho, które mu wykroiła z kawałka plastikowej folii. - Michael, trzymajcie się razem. Jeśli coś się stanie, uciekajcie. Wyprowadź Annie i Millie, i staraj się dojść do jakiejś farmy. - O co chodzi, mamo? - Podejdę do tamtego domu. Nie jestem pewna, czy to jest farma Mary Molliner... Odgarnęła z czoła mokre włosy i ruszyła w stronę domu. Michael nigdy jej nie zawiódł: był synem swego ojca - przekonała się, że można na nim polegać. Zakłuł nożem jednego z mężczyzn, którzy zaatakowali ich farmę zaraz po wybuchu wojny. Wtedy ocalił im życie i niedawno raz jeszcze uratował ją samą... Wzdrygnęła się na wspomnienie choroby - wypiła skażoną wodę. Opiekował się nią przez parę dni, póki nie wyzdrowiała. Spojrzała na syna - faliste włosy przylepiły mu się do głowy, był zupełnie przemoknięty. - Rozumiesz, Michael? - Okay, mamo. Idź już - rzekł stanowczo sześciolatek. Czy po tych wszystkich przejściach Michael będzie kiedyś znowu małym chłopcem? Musiał tak nagle wydorośleć, być mężczyzną, dźwigać na swych barkach zbyt wielki ciężar. Czuła łzy napływające do oczu. Oddała lejce Michaelowi. Dała mu też karabin AR-15, odbezpieczony. - Uważaj! - ostrzegła i ruszyła w kierunku domu Oglądała się co chwila, żeby nie stracić z oczu dzieci. - Michael, nie zsiadaj z konia! Uważaj na Millie! - zawołała jeszcze. Zbliżyła się do farmy. Była zmęczona uciążliwą wędrówką i brzemieniem odpowiedzialności za swoje dzieci i osieroconą Millie. Musiała teraz być matką dla nich trojga. “Sarah Rourke - matka i podróżnik” - pomyślała i uśmiechnęła się smutno. Zamajaczył przed nią zarys domu. W jednym z okien paliło się żółte światło. Zobaczyła mały ganek. Wchodząc na pierwszy stopień potknęła się, przemoczone buty i spodnie sprawiały, że jej kroki były ciężkie. Trzymając się poręczy dobrnęła do drzwi i zapukała. Otworzyły się po chwili. Myślała, że każą jej dłużej czekać. W progu stanął młody mężczyzna z pistoletem w ręku, za nim stała kobieta. - Mary Molliner... - Sarah mówiła zdyszana. - Przyprowadziłam Millie Jenkins.... Ciepło biło z kuchni. Suche, gorące powietrze sprawiło, że zrobiło jej się słabo. Usłyszała podniesiony kobiecy głos. - Zejdź z drogi! Pomóż mi ją podnieść! - Sarah poczuła, że jakieś ręce chwytają ją wpół. ROZDZIAŁ XII
|