- A ci faceci z pomalowanymi głowami to twoi kumple, którzy przyszli ci pomóc. Zgadza się? - Ci dżentelmeni są dla mnie jak bracia. Wstąpiłem do Zakonu Krwawego Ducha. Pomogą mi oderwać ci uszy, wyciąć wargi i... Gadał tak przez dłuższą chwilę. Kiedy skończył, pojawiło się już kilku gapiów. - No to bierzcie się do roboty - rzucił Gwynn. - Co? - Pamiętaj, że jest półgłuchy - podpowiedział mu Marriott. - Powiedziałem, bierzcie się do roboty - powtórzył Gwynn, podnosząc głos. - Jak widzicie, jesteśmy z kolegą straszliwie zajęci. - Za chwilę będziecie straszliwie martwi - odparł człowiek z kolczykiem, uśmiechając się szyderczo. Nagle rozległ się cichy furkot. Niektórzy z Krwawych Duchów odwrócili głowy, ale było już za późno. Korzystając z tego, że nie patrzą, Gwynn oddał kilka strzałów. Pięciu Krwawych Duchów, do których celował, padło na ziemię. Tymczasem człowiek z kolczykiem otworzył i zamknął usta. Z szyi sterczał mu nóż Marriotta. Z rany tryskały strumienie krwi. Po chwili on również zwalił się na ulicę. Reszta Krwawych Duchów zamarła. Patrzyli na Marriotta, który tymczasem wydobył karabin, i na Gwynna, który nie podniósł się z fotela. Unosił dymiący rewolwer, a palcami lewej ręki bębnił w drugi. Popatrzyli na leżących towarzyszy. Wszystkie kule trafiły w sam środek znaków na ich czołach. Gwynn pokiwał do nich rewolwerem z długą lufą. - Mam tu jeszcze jedną kulę. Który z was chciałby ją otrzymać? Jeden z Krwawych Duchów warknął wściekle i sięgnął po broń. Po mgnieniu oka pozostali zrobili to samo. Gwynn utracił przewagę zaskoczenia, a przeciwników było pięciu, doszedł więc do wniosku, że odległość jest stanowczo za mała. Wypalił w nogi mężczyzny stojącego najbliżej i skoczył w bok. Odrzucił rewolwer, który trzymał w prawej ręce, i wyciągnął drugi, naładowany. Przeciwnik, do którego strzelił, padł z krzykiem na ziemię, trzymając się za kolano. Gwynn wylądował na nim, pobudzając go do kolejnego krzyku. Tak jak na to liczył, pozostali bali się strzelać, żeby nie trafić towarzysza, który miotał się na ziemi, próbując zrzucić z siebie Gwynna. Marriott klęknął na ziemi pod hamakiem i zastrzelił jednego z nich. Pozostali przypomnieli sobie o nim poniewczasie. Dwóch odwróciło się, by się z nim policzyć, a trzeci szarpał się z pistoletem, który się zaciął. Gwynn zastrzelił z bliska rannego przeciwnika, a potem wycelował w jednego z dwóch, którzy się odwrócili, i przestrzelił mu żuchwę. Marriott załatwił drugiego. Potem Gwynn usłyszał kolejny strzał i poczuł w prawym barku ostry, piekący ból. Ostatni Krwawy Duch nadal nie mógł sobie poradzić z nieposłuszną bronią. Gwynn wystrzelił i usłyszał, że Marriott jednocześnie zrobił to samo. Krwawy Duch padł na ziemię. Gwynn przyjrzał się swemu barkowi. Nie odniósł żadnych szkód poza zniszczoną koszulą i głębokim zaledwie na pół cala draśnięciem. Wyprostował się, strzepnął kurz z ubrania i popatrzył na Marriotta. Jego towarzysz miał niezadowoloną minę. - Przepraszam. Ten, którego trafiłem najpierw, nie był do końca martwy. Gwynn podniósł z ziemi odrzuconą broń. Ból był niewielki i już mu przechodził. - Nic nie szkodzi, przyjacielu - rzekł. - Yche’ire faudhan bihat. Nie zawsze udaje się zabić wszystkich. Marriott rozciągnął usta w wąziutkim uśmieszku. Potem potrząsnął głową i wrócił na hamak. Gwynn ponownie usiadł w fotelu i wziął szklankę oraz gazetę. Wszystkie trzy rzeczy, których bezwzględnie potrzebował do odpoczynku, ocalały, jakby bronił ich jakiś niewidzialny strażnik skromnych przyjemności życia. Pstryknął palcami i chłopcy wyszli zza markizy, wracając do wzbudzania powiewów wachlarzami. Gwynn pociągnął łyk ponczu i westchnął z namysłem. - Krwawe Duchy! Słyszałeś kiedyś o nich? - Nie. To ty śledzisz wszystkie plotki. - To pewnie tylko wynajęte żule z wymyślną ozdobą na głowie. Gwynn osuszył szklankę i zapalił papierosa. Potem podsunął paczkę Marriottowi. Jego przyjaciel wziął papierosa, spoglądając na trupy. - Została tylko krew i duchy - stwierdził, spluwając na ziemię.
|