— Chętnie wysłucham — odparł Beaurain chowając kopertę do kieszeni...

Linki

Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.


I dziękuję.
— Doszły mnie słuchy, że w ciągu najbliższych dwóch tygodni odbędzie się
walne zgromadzenie wszystkich liczących się członków i udziałowców Syndyka-
tu. Amerykanie zlatują się do Europy — to spotkanie będzie gdzieś w Skandyna-
wii. Otóż przewiduję, że w ciągu najbliższych czternastu dni nastąpi przerażające starcie między Teleskopem i Sztokholmskim Syndykatem. I tylko jedna z tych
organizacji je przetrwa.
W chwili, gdy dopowiadał tych słów, rozległ się brzęk tłuczonego szkła i na
biurku Goldschmidta wylądował wrzucony przez okno granat.
Beaurain zareagował błyskawicznie. Gdyby odrzucił granat z powrotem na
ulicę, mógłby spowodować prawdziwą rzeź wśród przechodniów. Chwycił zło-
wrogi przedmiot, podbiegł do drzwi, otworzył je jednym szarpnięciem i cisnął
granat na sam koniec wąskiego korytarza, po czym natychmiast zatrzasnął ma-
sywne drzwi i znieruchomiał w oczekiwaniu na eksplozję.
67
— Wciąż ten sam znakomity refleks — zauważył z kamienną twarzą Goldschmidt. W kryzysowej sytuacji opuściło go całe poprzednie napięcie.
— To chyba ślepak — odparł Beaurain, nie spuszczając wzroku z sekundnika
swego zegarka. Luiza, blada, lecz w pełni opanowana, wskazała ruchem głowy na
okno.
— Chwilę przedtem słyszałam odgłos zapalanego silnika i jakiś samochód
podjechał pod dom. Kiedy tu szliśmy, nieco dalej na ulicy stał zaparkowany Volkswagen. Z kierowcą w środku.
— Widziałem go. Idę sprawdzić.
— Tylko bądź ostrożny.
Beaurain po chwili wrócił podrzucając granat jak tenisową piłeczkę.
— Ślepak — potwierdził. — Bez zapalnika. Ciekawe, któż chciałby tak bar-
dzo przestraszyć doktora Goldschmidta? Na tym skrawku papieru załączono wia-
domość: Do wieczora masz się wynieść z Belgii.
— Bez wątpienia to wiadomość od doktora Berlina. Ma mi za złe kompleto-
wanie dossier na temat jego działalności.
— Ten adres — powiedział szybko Beaurain. — Przy Hoogste van Brugge.
Chyba zaraz się tam udamy. Jak ten Berlin wygląda?
Goldschmidt otworzył kolejną szufladę swego biurka.
— Mój fotograf, który wykonał te zdjęcia — miałem właśnie zamiar je pań-
stwu pokazać, gdy przeszkodził mi w tym granat — powiada, że Berlin jest bardzo gruby, ma około pięciu stóp i dziesięciu cali wzrostu, czarne, wiecznie przetłuszczone włosy i zawijany wąsik. Chodzi kołysząc się jak kaczka. Jest krótkowidzem, używa soczewkowych okularów w rogowej oprawie. Sądząc z tego opisu, typ dość
odrażający.
— To opis bardzo precyzyjny.
— Jak na kogoś, kto woli unikać świateł reflektorów, to wygląd dość nietypo-
wy — dodała Luiza. — Musi bardzo zwracać na siebie uwagę.
— Proszę, oto zdjęcia. Mogą je państwo zatrzymać. Są bardzo dobre, bio-
rąc pod uwagę warunki, w jakich je zrobiono. Berlin ma asystentkę, która, jak
państwo widzą, nosi bardzo charakterystyczną fryzurę — strzyże ciemne włosy
krótko przy skórze i wygląda, jakby miała na głowie kask.
Beaurain i Luiza spojrzeli szybko na odbitki, ale żadne nie odezwało się ani
słowem. Asystentką Berlina była dziewczyna wysiadająca z taksówki, którą zaję-
li. Beaurain wsadził zdjęcia do kieszeni, w której miał już kopertę z markami.
— Dziękuję panu, Henri. Nie zdaje pan sobie chyba sprawy, jak bardzo nam
pan pomógł. I od tej chwili proszę bardzo, bardzo uważać.
Przecięli na ukos T’Zand i zapuścili się w Zuidzandstaat, wąską uliczkę, nie-
mal zupełnie wyludnioną.
— Przygotuj się na kłopoty — powiedział Beaurain, kiedy znaleźli się u wylo-
tu mrocznej Hoogste van Brugge. Brukowany zaułek wciśnięty między dwa ciągi
68
starych kamienic był zupełnie pusty. Beaurain przystanął na chwilę, sprawdzając numery domów po obu stronach kamiennego korytarza. Przy samym jego końcu

Powered by MyScript