Szybko też odnalazł proszącego o ratunek. Leżał na lewym boku pod drzewem opierając się o nie plecami. Obydwie dłonie obficie zbroczone krwią przyciskał do piersi. To był biały człowiek. Smuga przyklęknął przy nim. - To ty nas ścigałeś, prawda? - odezwał się ranny, po czym grymas bólu pojawił się na długo nie golonej twarzy. Smuga znał hiszpański. Odparł więc po chwiliŕ- Ścigam morderców Johna Nixona. Ty prawdopodobnie jesteś jednym z nich? - Ja nie zabiłem Nixona... To Cabral strzelił do niego, a teraz... do mnie. - Ty jesteś Jose, czy tak? Ranny skinął głową. Widać było, że nie ma już ratunku dla niego. - Spróbuję powstrzymać upływ krwi - powiedział Smuga rozrywając mu koszulę na piersiach. - Zostaw... umieram... - Dlaczego Cabral strzelał do ciebie? - zapytał Smuga. Jose ostatkiem woli opanował słabość. - Zabili wszystkich Pirów... - wyjaśnił. - Chciałem zawrócić. Wolałem wpaść w twoje ręce, niż zginąć od indiańskiej strzały. Ale Cabral wiedział, że ty zapłacisz mu za Nixona... Nazwał mnie zdrajcą i zaczął strzelać. Sam poszedł dalej... Mateo i Kampa, którzy przybiegli za Smugą, teraz również pochylali się nad konającym. Słyszeli jego wyznanie. Jose odetchnął głębiej i uniósł głowę. Mimo woli spojrzał na Kampę. Błysk wściekłości ożywił na krótką chwilę jego oczy już zachodzące mgłą śmierci. - To ten Kampa doradził nam skryć się tutaj przed tobą... - zawołał. - Przeklęty! To on wysłał nas w zasadzkę...! - A więc moje podejrzenia były słuszne! - warknął Mateo. - To on uknuł to wszystko. Zgubił ich i nas! Jest w zmowie z dzikimi Kampami. Giń i ty, czerwony diable! Wyszarpnął rewolwer zza pasa. Smuga poderwał się i podbił mu dłoń, lecz mimo to kula ugodziła przewodnika. Kampa osunął się na ziemię. W tej chwili Mateo stęknął głucho, bezwładnie padł w ramiona Smugi. Żona Kampy wbiła mu w plecy nóż aż po rękojeść. Cios wymierzony był prosto w serce. Smuga położył Metysa na ziemi. - Poszaleli wszyscy w tym upiornym lesie... - szepnął. Indianka przyklękła przy mężu. Żył jeszcze. Smuga wydobył z torby opatrunki i pomógł założyć bandaże. - Rana chyba nie jest śmiertelna, zawołaj swoich... - odezwał się do Indianki. Podniósł karabin i poszedł ścieżką w dół zbocza. W lesie znów zaległa cisza. Smuga jakby zapomniał o Indianach czających się w gąszczach. Odnalazł na ścieżce wyraźne ślady ostatniego zbiega, wiedział, że teraz już szybko go dogoni. Przez jakiś czas stale przyspieszał kroku, ale w końcu zaczęło go ogarniać znużenie. Czuwał przecież przez wiele nocy nie ufając swym towarzyszom, a przez ostatnich kilkanaście godzin ani na chwilę nie przerywał pościgu. Nieoczekiwanie ujrzał Cabrala na ścieżce, o jakieś dwieście kroków przed sobą. I on także musiał być wyczerpany. To biegł, to przystawał dla zaczerpnięcia tchu. Co chwila spoglądał za siebie. Smuga zdecydował się zakończyć ten opętańczy pościg. Mógł dosięgnąć zbiega kulą z karabinu, ale nigdy nie zdobyłby się na strzał w plecy. Zrozumiał, że w tej sytuacji karabin był bezużytecznym obciążeniem. Bez wahania odrzucił go w las. Potem wydobył rewolwer z pochwy, zatknął go za pasek od spodni, a następnie pozbył się pasa z drugim rewolwerem. Teraz poczuł się raźniej. Zaczął biec za Cabralem. Wkrótce znacznie przybliżył się do niego. Już nawet słyszał jego ciężki, urywany oddech. Cabral obejrzał się, ujrzał Smugę tuż za sobą. Broń błysnęła w jego dłoni. Huknął strzał. Chybił! Strzelił ponownie i znów chybił. Ogarnięty przerażeniem skoczył w las pomiędzy drzewa. Smuga pobiegł za nim. Cabral, jakby mu nagle sił przybyło, trochę powiększył odległość między sobą i goniącym go Smugą, ale wkrótce osłabienie zaczęło ogarniać go ze zdwojoną mocą. Poprzez drzewa prześwitywała mała polanka. Chwiejnym krokiem wybiegł na nią. Potknął się, upadł. Powstał ociężale. Odwrócił się twarzą do Smugi. Postanowił błagać o litość, ale zaledwie ujrzał wybiegającego na polanę, nadzieja wstąpiła w jego serce. Smuga nie miał karabinu, ani pasa z rewolwerami. Był bezbronny. Olbrzymi wysiłek przyćmił wzrok pozbawionemu skrupułów Cabralowi. Nie spostrzegł rękojeści rewolweru wystającej Smudze zza paska. Zebrał się w sobie. Uniósł rewolwer starając się zapanować nad drżeniem dłoni. Smuga wpił wzrok w oczy przeciwnika i wolno zbliżał się ku niemu. Cabral nacisnął spust. Kula niemal otarła się o głowę Smugi. Przystanął. Nie dobywając rewolweru odezwał się: - Rzuć broń! I tak nie trafisz, drży ci ręka. Cabral dopiero teraz spostrzegł, że Smuga nie był bezbronny. Pobladł jak płótno. O sprawności strzeleckiej Smugi wiele nasłuchał się w szynkach Manaos. Strach przed nieuchronną śmiercią zjeżył mu włosy na głowie. Zdławionym głosem zawołałŕ- Nie zabijaj! - Pójdziesz ze mną do Manaos! Razem z Alvarezem będziesz się tłumaczył ze swych zbrodni - powiedział Smuga. - Rzuć broń! Rewolwer wysunął się z dłoni Cabrala.
|