Masz już dziewczynę? - Nie. Myśli pan, że naprawdę? - Bezsprzecznie. Młodszy zaśmiał się. - Może... Może powinienem spróbować... - To .naprawdę miła dziewczyna - ciągnął starszy. - Znam ją od lat. Zaczęła jako stenotypistka, a potem pracowała przy inwentaryzacji i dość szybko awansowała na sekretarkę księgowego. Ma głowę na karku. - Nie tylko - dodał młodszy. Obaj wybuchnęli śmiechem. Po chwili milczenia starszy zapytał: - Kiedy byłeś za granicą, bywało gorąco? - Byłem parę razy w ogniu walki. Wie pan, tam zawsze było ciemno i trzeba było się ostrzeliwać. Nie miałem pojęcia, czy w kogoś trafiam. Wszyscy byliśmy cholernie wystraszeni. - Uśmiechnął się. - Zresztą, nie było aż tak źle. A u pana? - W Korei było okropnie, jak diabli. Wam przynajmniej nie zamarzały jaja. Ale najstraszniejszą akcją, w jakiej kiedykolwiek brałem udział, była obłąkańcza pogoń za facetami, którzy napadli na sklep monopolowy. Uciekali corvetą, a ja jechałem moim samochodem. Na prostej mogłem ich złapać, ale za każdym razem, kiedy braliśmy zakręt, wrzucali niższy bieg i oddalali się. Na liczniku miałem chyba ze sto dwadzieścia. Do diabła, niemal poczułem ulgę, kiedy obrócili się w miejscu i ja oraz paru chłopaków ze stanowej zaczęliśmy do nich strzelać. Kule stukały dokoła, ale w końcu dobrałem się do nich i opanowałem sytuację. Bobby pokiwał głową i obaj roześmieli się. - Człowiek tam szybko dorośleje - roześmiał się Howard. Wyhamował przed frontem banku. - Idziemy, tylko wezmę spluwę. - Jeśli pan nie miałby nic przeciwko temu, panie Howard, to ja bym wolał trzymać broń. - Coś nie tak? - Po prostu nigdy nie miałem w ręku takich pieniędzy i ponoszą mnie nerwy. Pewniej bym się czuł z bronią. - Żaden problem. Ale następnym razem, mały, ty będziesz targał te worki, nie ja. - Starszy zaśmiał się. Młodszy skinął głową, uśmiechnął się i załadował magazynek. Potem odpiął pasek kabury od rewolweru. - Na ogół nie bawię się w te ceregiele - powiedział starszy. - Wszystko, co mamy zrobić, to wyładować worki, umieścić je na wózku, zawieźć do skarbca, podpisać papiery i już nas nie ma. - Ale na kursie przygotowawczym, panie Howard, na procedurę kładli duży nacisk. - Wiesz co, mały? Tym razem zrobimy dokładnie tak, jak to mówią w książkach. Zobaczysz, że to kaszka z mlekiem. No, dobra. Strażnikiem w banku jest Ted Andrews. Były gliniarz z Frisco, który dostał w nogę kilkanaście lat temu. Nie wiem, czy masz coś przeciwko czarnym, ale to porządny facet, więc zachowuj się uprzejmie. - Tak jest. - Namów go, żeby ci kiedyś opowiedział parę historyjek. Może cię sporo nauczyć jak być policjantem. Jak to naprawdę jest. - Tak jest. Starszy konwojent odpiął pasek od kabury pistoletu. - W porządku. - Uśmiechnął się. - Zgodnie z przepisami. Przez chwilę badawczo lustrował ulicę przez przednią szybę, potem poprawił zewnętrzne lusterko, żeby lepiej widzieć, co się dzieje za furgonetką. - Lewa strona czysta. - Prawa strona czysta. - Wychodzę. Ty mnie ubezpieczasz. - Tak jest. Starszy mężczyzna wysiadł i przeszedł na drugą stronę samochodu. - W porządku, ubezpieczam cię. - Wychodzę. Młodszy wysiadł, trzymając broń w pogotowiu. - Idę na tył - oznajmił starszy. - Jesteś bezpieczny. Widzę strażnika, jak do nas idzie. - Drzwi otwarte. Wyjmuję pieniądze. Są już na wózku. - Ubezpieczam. Możemy iść. - Okay, synu. Idziemy. Starszy mężczyzna, z rewolwerem w jednej ręce, drugą pchając wózek z trzema torbami z pieniędzmi, wszedł w drzwi banku. Rozejrzał się i już zaczął kiwać na zaprzyjaźnionego z nim strażnika, kiedy zobaczył, że znajdujący się w środku, niewysoki, czarnoskóry mężczyzna wyraźnie zmierza w jego kierunku. Nie zdążył nawet pomyśleć i zastanowić się, tylko krzyknął instynktownie: - Chyba mamy kłopoty! Młodszy konwojent szybko się odwrócił i spostrzegł, jak drugi czarny wyłania się zza rogu i zatrzymuje jakieś sześć metrów przed nim, sięgając po coś w zanadrze. Czyżby naprawdę to się stało? - przemknęło mu przez myśl. Ale z gardła wyrwało mu się: - Uwaga! Wy tam! Stać! Czarny na ulicy zlekceważył rozkaz. Wyciągnął spod płaszcza przeciwdeszczowego rewolwer i wycelował prosto w strażnika. To niemożliwe, pomyślał ochroniarz. A potem wrzasnął: - Broń! W tym samym momencie powietrze rozdarł grzmot wystrzału. On także wypalił, chowając się jednocześnie za furgonetkę. Ale nie był dość szybki i błyskawica z rewolweru Kwanziego poraziła go w udo. Krzyknął: - Trafił mnie! Trafił! Lekarza! Lekarza! O Boże! Panie Howard! Pomocy! Lekarza! Starszy konwojent nie odwracał się jednak, próbując za wszelką cenę wepchnąć wózek do środka. Kiedy zobaczył pistolet w ręku czarnego mężczyzny zachodzącego go od przodu, wyciągnął swój. Ale kula trafiła go, zanim usłyszał odgłos strzału. Poczuł jakby potężna pięść uderzyła go w pierś i runął do tyłu roztrzaskując szkło w drzwiach wejściowych. Mgliście dotarło do niego, że musiało stać się z nim coś strasznego. Zdziwił się, że prawie nie może oddychać. Nie rozumiał, skąd się wzięła krew jaką przesiąkała na piersi jego koszula. Sundiata, celując teraz w kasjerów, próbował zlokalizować strażników bankowych. Wokół panował hałas i panika. W rogu banku Emily wyciągała spod płaszcza pistolet. Zawadziła o kieszeń, niemal wypuszczając go z ręki. Zaczęła krzyczeć: - Stać! Stać! Nie ruszać się! - I ona rozglądała się za strażnikami. Bill, wymachując pistoletem w kierunku urzędników, również wrzeszczał: - Nie ruszać się! Nie ruszać się!
|