- Spodobałeś się jej...

Linki


» Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.
»
- A jeśli nie spodoba mi się wyjechać? - Zastanowiwszy się, wyjedziesz pan mimo wszystko...
»
Art
»
Po kilku godzinach zarządzono pobudkę, ludzie podnosili się jak znużone zwierzęta, którym nie pozostawiono żadnego wyboru...
»
239PSYCHOLOGIA PAMIĘCI6...
»
W tę ciszę osłupienia, przerywaną jedynie jękami i krzy­kiem rannych, wstąpiła Lanfear...
»
Sprzedaż 99 OPTIMUS-IC program komunikacyjny nie ma możliwości odczytania wartości przypisanej symbolowi G stawki VAT...
»
- Brakło mi sił, by samemu wydostać się z wody - wtrącił Eragon...
»
mogąc się zatrzymać, już po kilku metrachtracili spodnie, części ciała, nieraz przytom-ność, a nawet - życie...
»
games
»
W jakich okolicznościach doszło do powstania nowych obozów pracy? Stanowiły one etap pośredni woprocesie zagłady ludności żydowskiej...

Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.

Masz już dziewczynę?
- Nie. Myśli pan, że naprawdę?
- Bezsprzecznie. Młodszy zaśmiał się.
- Może... Może powinienem spróbować...
- To .naprawdę miła dziewczyna - ciągnął starszy. - Znam ją od lat. Zaczęła jako stenotypistka, a potem pracowała przy inwentaryzacji i dość szybko awansowała na sekretarkę księgowego. Ma głowę na karku.
- Nie tylko - dodał młodszy. Obaj wybuchnęli śmiechem.
Po chwili milczenia starszy zapytał:
- Kiedy byłeś za granicą, bywało gorąco?
- Byłem parę razy w ogniu walki. Wie pan, tam zawsze było ciemno i trzeba było się ostrzeliwać. Nie miałem pojęcia, czy w kogoś trafiam. Wszyscy byliśmy cholernie wystraszeni. - Uśmiechnął się. - Zresztą, nie było aż tak źle. A u pana?
- W Korei było okropnie, jak diabli. Wam przynajmniej nie zamarzały jaja. Ale najstraszniejszą akcją, w jakiej kiedykolwiek brałem udział, była obłąkańcza pogoń za facetami, którzy napadli na sklep monopolowy. Uciekali corvetą, a ja jechałem moim samochodem. Na prostej mogłem ich złapać, ale za każdym razem, kiedy braliśmy zakręt, wrzucali niższy bieg i oddalali się. Na liczniku miałem chyba ze sto dwadzieścia. Do diabła, niemal poczułem ulgę, kiedy obrócili się w miejscu i ja oraz paru chłopaków ze stanowej zaczęliśmy do nich strzelać. Kule stukały dokoła, ale w końcu dobrałem się do nich i opanowałem sytuację.
Bobby pokiwał głową i obaj roześmieli się.
- Człowiek tam szybko dorośleje - roześmiał się Howard. Wyhamował przed frontem banku.
- Idziemy, tylko wezmę spluwę.
- Jeśli pan nie miałby nic przeciwko temu, panie Howard, to ja bym wolał trzymać broń.
- Coś nie tak?
- Po prostu nigdy nie miałem w ręku takich pieniędzy i ponoszą mnie nerwy. Pewniej bym się czuł z bronią.
- Żaden problem. Ale następnym razem, mały, ty będziesz targał te worki, nie ja. - Starszy zaśmiał się.
Młodszy skinął głową, uśmiechnął się i załadował magazynek. Potem odpiął pasek kabury od rewolweru.
- Na ogół nie bawię się w te ceregiele - powiedział starszy. - Wszystko, co mamy zrobić, to wyładować worki, umieścić je na wózku, zawieźć do skarbca, podpisać papiery i już nas nie ma.
- Ale na kursie przygotowawczym, panie Howard, na procedurę kładli duży nacisk.
- Wiesz co, mały? Tym razem zrobimy dokładnie tak, jak to mówią w książkach. Zobaczysz, że to kaszka z mlekiem. No, dobra. Strażnikiem w banku jest Ted Andrews. Były gliniarz z Frisco, który dostał w nogę kilkanaście lat temu. Nie wiem, czy masz coś przeciwko czarnym, ale to porządny facet, więc zachowuj się uprzejmie.
- Tak jest.
- Namów go, żeby ci kiedyś opowiedział parę historyjek. Może cię sporo nauczyć jak być policjantem. Jak to naprawdę jest.
- Tak jest.
Starszy konwojent odpiął pasek od kabury pistoletu.
- W porządku. - Uśmiechnął się. - Zgodnie z przepisami.
Przez chwilę badawczo lustrował ulicę przez przednią szybę, potem po­prawił zewnętrzne lusterko, żeby lepiej widzieć, co się dzieje za furgonetką.
- Lewa strona czysta.
- Prawa strona czysta.
- Wychodzę. Ty mnie ubezpieczasz.
- Tak jest.
Starszy mężczyzna wysiadł i przeszedł na drugą stronę samochodu.
- W porządku, ubezpieczam cię.
- Wychodzę.
Młodszy wysiadł, trzymając broń w pogotowiu.
- Idę na tył - oznajmił starszy.
- Jesteś bezpieczny. Widzę strażnika, jak do nas idzie.
- Drzwi otwarte. Wyjmuję pieniądze. Są już na wózku.
- Ubezpieczam. Możemy iść.
- Okay, synu. Idziemy.
Starszy mężczyzna, z rewolwerem w jednej ręce, drugą pchając wózek z trzema torbami z pieniędzmi, wszedł w drzwi banku. Rozejrzał się i już zaczął kiwać na zaprzyjaźnionego z nim strażnika, kiedy zobaczył, że znajdujący się w środku, niewysoki, czarnoskóry mężczyzna wyraźnie zmie­rza w jego kierunku. Nie zdążył nawet pomyśleć i zastanowić się, tylko krzyknął instynktownie:
- Chyba mamy kłopoty!
Młodszy konwojent szybko się odwrócił i spostrzegł, jak drugi czarny wyłania się zza rogu i zatrzymuje jakieś sześć metrów przed nim, sięgając po coś w zanadrze.
Czyżby naprawdę to się stało? - przemknęło mu przez myśl. Ale z gardła wyrwało mu się:
- Uwaga! Wy tam! Stać!
Czarny na ulicy zlekceważył rozkaz. Wyciągnął spod płaszcza przeciwdesz­czowego rewolwer i wycelował prosto w strażnika. To niemożliwe, pomyślał ochroniarz. A potem wrzasnął:
- Broń!
W tym samym momencie powietrze rozdarł grzmot wystrzału. On także wypalił, chowając się jednocześnie za furgonetkę. Ale nie był dość szybki i błyskawica z rewolweru Kwanziego poraziła go w udo. Krzyknął:
- Trafił mnie! Trafił! Lekarza! Lekarza! O Boże! Panie Howard! Pomocy! Lekarza!
Starszy konwojent nie odwracał się jednak, próbując za wszelką cenę wepchnąć wózek do środka. Kiedy zobaczył pistolet w ręku czarnego mężczyzny zachodzącego go od przodu, wyciągnął swój. Ale kula trafiła go, zanim usłyszał odgłos strzału. Poczuł jakby potężna pięść uderzyła go w pierś i runął do tyłu roztrzaskując szkło w drzwiach wejściowych. Mgliście dotarło do niego, że musiało stać się z nim coś strasznego. Zdziwił się, że prawie nie może oddychać. Nie rozumiał, skąd się wzięła krew jaką przesiąkała na piersi jego koszula.
Sundiata, celując teraz w kasjerów, próbował zlokalizować strażników bankowych. Wokół panował hałas i panika.
W rogu banku Emily wyciągała spod płaszcza pistolet. Zawadziła o kie­szeń, niemal wypuszczając go z ręki. Zaczęła krzyczeć:
- Stać! Stać! Nie ruszać się! - I ona rozglądała się za strażnikami.
Bill, wymachując pistoletem w kierunku urzędników, również wrzeszczał:
- Nie ruszać się! Nie ruszać się!

Powered by MyScript