Ruch był nieduży. Tylko pojedyncze światła po przeciwnej
stronie mrugały spomiędzy drzew oddzielających pasy. Raz świeciły mocniej, to znowu
słabły, kiedy pasy się rozdzielały. Po swojej stronie od czasu do czasu doganiał czerwone
światła kogoś przed nim, a w lusterku z rzadka pojawiały się przednie reflektory samo-
chodu czy ciężarówki. Przez długie chwile po jego stronie drogi nie było nikogo. Nie
było też świateł w całej okolicy. Nie mógł tego dokładnie dostrzec, ale wyobrażał sobie
tylko las dookoła. Cieszył się, że od tej dziczy oddziela go jego auto. Mruczał, z myślą
o kawie za godzinę, jakąś melodię, bawiąc się swym dobrym samopoczuciem, całkowi-
tym brakiem znużenia, spokojny w ciemności kabiny pilotów samolotu z pogrążonymi
we śnie pasażerami na pokładzie. Cieszył się z zostawienia autostopowicza, z miłości
żony i dobrego humoru córki.
Był dumnym kierowcą, lekko może tylko zadufanym w sobie. Starał się nie przekra-
czać sześćdziesięciu mil na godzinę. Na długim podjeździe dogonił dwie pary tylnych
świateł, które trzymając się obok siebie blokowały mu oba pasy. Jeden samochód usiło-
wał minąć drugi, ale nie mógł się wysforować do przodu, więc Tony musiał zredukować
prędkość. Wjechał na lewy pas, tuż za wóz próbujący mijać. „No, dalej, jedź” — mruczał,
10
11
jak każdy niecierpliwy kierowca, którym i jemu zdarzało się być. Wkrótce przyszło mu
na myśl, że samochód z lewej wcale nie ma ochoty mijać, za to konwersuje sobie z tym
drugim. I rzeczywiście, oba samochody wciąż stopniowo zwalniały. Jedną z jego dum-
nych zasad było nigdy nie używać klaksonu, ale tym razem nacisnął go jednym szyb-
kim ruchem. Auto przed nim wyrwało do przodu. On pociągnął za nim, minął to drugie
i wśliznął się z powrotem na prawy pas, czując jakby lekkie zmieszanie. Wolno jadący
samochód został z tyłu, zaś ten przed nim, co ustąpił mu miejsca, znów zaczął zmniej-
szać prędkość. Odgadł, że kierowca wyczekiwał tamtego, by dokończyć zabawę, więc
zjechał na zewnętrzną, by go minąć, ale samochód przed nim odbił w lewo i zabloko-
wał mu drogę. Tony musiał wcisnąć hamulec. Był lekko wstrząśnięty, kiedy zdał sobie
sprawę, że kierowca tego samochodu ma ochotę pobawić się teraz z nim. Auto zwolniło
jeszcze bardziej. Zauważył w lusterku, gdzieś w dali za sobą, światła trzeciego samo-
chodu. Nie chciał używać klaksonu. Jechali trzydzieści mil na godzinę. Zdecydował się
mijać po prawym pasie, ale tamten samochód znów wsunął się przed niego.
— No co jest... — rzucił do siebie.
Laura poruszyła się.
— Jakiś wariat przed nami — wyjaśnił.
Teraz wóz przed nimi jechał trochę szybciej, ale wciąż zbyt wolno. Ten trzeci pozo-
stawał daleko w tyle. Tony nacisnął klakson.
— Nie rób tego — zaoponowała Laura. — On właśnie tego chce.
Uderzył w kierownicę. Pomyślał chwilę i wziął głęboki oddech.
— Trzymajcie się — powiedział, przycisnął pedał gazu i przeskoczył na lewo. Tym
razem się udało. Tamten wóz zatrąbił, a on przyspieszył.
— Dzieciaki — stwierdziła Laura.
Z tylnego siedzenia odezwała się Helen: — Banda głupków.
Nie wiedział, że już się przebudziła.
— Chyba się ich pozbyliśmy? — rzucił Tony. Tamten samochód był za nimi, więc
poczuł pewną ulgę.
— Helen! — krzyknęła Laura. — Nie!
— Co? — zapytał Tony.
— Pokazała im palec.
Ten drugi wóz to był buick, z lewym błotnikiem lekko wgniecionym, ciemny, gra-
natowy lub czarny. Tony nie skupiał się, by dojrzeć, kto jest w środku. Już do niego do-
bijali. Przyspieszył do osiemdziesiątki, ale te światła pozostawały wciąż blisko, niemal
go dotykały.
— Tony — szepnęła Laura.
— O, kurczę — rzuciła Helen.
Wciąż próbował jechać szybciej.
10
11
— Tony — powtórzyła Laura.
Tamci wciąż trzymali się blisko.
— Po prostu jedź normalnie.
Trzeci samochód był daleko. Jego światła niknęły na zakrętach i pojawiały się po
długiej przerwie na prostych.
— W końcu im się znudzi.
Zmniejszył prędkość do sześćdziesięciu pięciu, a kiedy tamto auto zbliżyło się jesz-
|