Zdaje się, że powróciłam do punktu wyjścia, pomyślała, czyli do teorii sobowtórów.
Ale ta wersja też nie zadowalała Susan. Przede wszystkim dlatego, że nie wyjaśniała, dla-
czego wszyscy czterej młodociani bandyci pojawili się, by dręczyć ją i prawdopodobnie
na koniec zabić, właśnie tu, w szpitalu okręgowym w Willawauk. Nie, stwierdziła. Teoria
sobowtórów nie ma sensu.
Także teoria spisku nie tłumaczyła, w jaki sposób Harch wyparował wczoraj z ła-
zienki pozbawionej okna ani też jakim cudem tak szybko stanął na nogi po ponie-
działkowej operacji usunięcia torbieli. Teoria spisku nie wyjaśniała, jak zwłoki Jerry’ego
Steina mogły zmienić się w żywą panią Seiffert ani dzięki czemu trzynaście lat nie zmie-
niło ich w wyschnięty szkielet.
Duchy?
Dysfunkcja mózgu?
Wrogi spisek?
Żadna z hipotez nie odpowiadała na wszystkie pytania, żadna z nich nie odpowia-
dała nawet na większość z nich. Każda nowa koncepcja rodziła kolejne wątpliwości.
166
167
Susan poczuła się kompletnie skołowana.
Zacisnęła dłoń na pozłacanym kawałku metalu, jak by pragnęła wycisnąć z niego
prawdę.
Do sali weszła pielęgniarka. Była to Millie, krąglutka blondynka o lisiej twarzy, ta
sama, która próbowała dać Susan zastrzyk we wtorek rano, wtedy gdy sanitariusze
Bradley i O’Hara — dokładne kopie Jellicoe i Parkera — pojawili się z zamiarem prze-
transportowania pacjentki na parter.
— Jadą już ze śniadaniem — powiedziała Millie, przechodząc koło łóżka i kierując
się do łazienki. — Zaraz powinni tu być — dodała i zanim Susan zdążyła odpowiedzieć,
zniknęła za drzwiami.
Jednak nie zamknęła ich do końca i Susan mogła dostrzec, że siostra klęka na pod-
łodze i zagląda za sedes, a potem obmacuje posadzkę tam, gdzie nie sięga już światło
lampy.
Następnie odwróciła się plecami do sedesu i zaczęła lustrować resztę podłogi, zerka-
jąc na wszystkie strony i posuwając się metodycznie w stronę umywalki. Gdy i pod nią
nic nie znalazła, zajrzała za drzwi.
Susan mimowolnie zerknęła na zaciśniętą dłoń. Mezuza zaczynała ją palić, jakby była
z rozgrzanego metalu.
Spomiędzy palców wyślizgnął się kawałek złotego łańcuszka. Nie wiedząc dokładnie
dlaczego, działając raczej pod wpływem odruchu, Susan rozwarła lekko palce i staran-
nie schowała mezuzę w dłoni. Potem przykryła pięść drugą, wolną dłonią i oparła się
wygodnie o poduszki. Chciała sprawiać wrażenie odprężonej. Podciągnęła do góry ko-
lana, rozwierając lekko uda i wyciągnięte ręce złożyła na łonie. Ziewnęła, udając znu-
dzenie, i zaczęła rozglądać się wokół siebie, jakby nigdy nic.
Siostra Millie wyszła z łazienki i podeszła do łóżka. Przez chwilę stała, jakby wahając
się, co ma zrobić, wreszcie spytała:
— Czy nie znalazła tam pani jakiejś biżuterii?
— Biżuterii?
— Tak.
— Tam? — Susan udawała głupią. Ziewnęła i spytała: — To znaczy w łazience?
— Tak.
— To znaczy jakiegoś sznura pereł albo diamentowej broszki — kpiła, udając, że
sądzi, iż pielęgniarka żartuje.
— Ależ skąd! To tylko taki mały drobiazg. Gdzieś go wczoraj zgubiłam i nie mogę
znaleźć.
— Co to za drobiazg?
Pielęgniarka zawahała się przez chwilę, a potem powiedziała:
— Mezuza. Na złotym łańcuszku.
168
169
W czujnych oczach siostry Mil ie Susan widziała przebiegłość, podstęp i determinację.
To nie twoje, pomyślała. To nie ty ją zgubiłaś. Kłamiesz i tyle!
A więc mezuzę zostawiono tu przez nieuwagę. Najprawdopodobniej spadła z mar-
twej szyi Jerry’ego. Teraz starali się odnaleźć zgubę, zatuszować wpadkę i grać dalej.
— Przykro mi — powiedziała. — Nic nie znalazłam.
Pielęgniarka spojrzała na nią.
|