Nagle ukazało się ich pięciu, spiesznie idących między drzewami, przez krzaki w bladym i chłodnym świetle, ale wciąż nie mógł wypatrzyć koloru ich mundurów. Gadali ze sobą, jeden się potknął i zaklął, ale głosu Teasle nie mógł rozpoznać. Gdyby to była policja stanowa, już zastanawiał się, jak zachować prowadzenie tej sprawy. Potem zbliżyli się i wychynęli spomiędzy drzew, pokonując krótkie wzniesienie, i Teasle poznał Shingletona, jak potyka się i nie może nadążyć za psem ciągnącym go na smyczy, a za nim ujrzał swoich ludzi. Nigdy jeszcze widok ich nie sprawił mu takiej przyjemności. Nieśli dobrze wypchane konopne worki i strzelby i zwoje liny, a Shingleton, gwałtem wleczony przez psa do obozowiska, na. ramieniu miał radio polowe. - Coś gorącego - wstał i dopominał się Lester. - Macie coś gorącego do zjedzenia? Shingleton jakby nie słyszał. Zadyszany, oddał psa Orvalowi. Lester dopytywał się na gwałt u policjantów: - Macie coś gorącego do zjedzenia? - Kanapki z szynką i jajkiem - odpowiedział któryś, nie mogąc jeszcze złapać tchu. - Kawa w termosie. Lester sięgnął po dźwigany przez niego worek. - Nie tutaj - rzekł policjant. - Mitch. Tam dalej. Radośnie szczerzący się Mitch już otwierał worek i rozdawał kanapki, zawinięte w nawoskowany papier, a wszyscy łapali się za nie i pożerali. - Kawał drogi odwaliliście po ciemku - zwrócił się Shingleton do szeryfa, odzyskując oddech, wsparty o drzewo. - Myślałem, że znajdę was najdalej za pół godziny, a zajęło mi to dwa razy tyle. - Przecież nie mogliśmy tak pędzić jak oni w nocy - stwierdził Mitch. - Mieliśmy więcej do(dźwigania. - Ale i tak zrobili kawał drogi. Teasle nie był pewien, czy Shingleton usprawiedliwia się za spóźnienie, czy wyraża swój podziw. Wgryzł się w kanapkę, tłustą i ledwie ciepłą, ale jakie to było dobre, o Jezu. Wziął papierowy kubek, napełniony przez Mitcha aż parującą kawą; podmuchał i troszkę upił, parząc sobie górną wargę, podniebienie i język, czując, jak letnia papka z jajek i szynki robi mu się w ustach gorąca. - No i co tam słychać? - Tych z policji stanowej mało szlag nie trafił - zaśmiał się Shingleton, Przestał się wgryzać w kanapkę. - Zaczekałem na tym polu, jak szef mii kazał, i zjawili się może w dziesięć minut po tym, jak weszliście do lasu. Ależ byli wściekli o Jezu, że wyście skorzystali z tej resztki dnia i jeszcze ruszyli za chłopakiem, żeby nie wypaść z tej gry. Ale mnie zdziwiło, że tak szybko się połapali, o co szefowi chodzi. - I na czym stanęło? Shingleton z dumą wyszczerzył zęby i znów ugryzł kanapkę. Pół nocy spędziłem z nimi na posterunku: aż zgodzili się iść szefowi na rękę. Zablokują drogi wylotowe i w góry nie będą się zapuszczać. Słowo daję, niełatwo mi było ich przekonać, żeby się w to nie pako- wali. - Dzięki. - Wiedział, że Shingleton na to czeka. Shingleton kiwnął głową, żując. - W końcu przekonało ich, jak powiedziałem, że szef lepiej od nich zna tego chłopaka i że najlepiej wie, co on może zrobić. - Nie mówili, co to za jeden i za co jeszcze może być poszukiwany? - Pracują nad tym. Powiedzieli, żeby ich stale informować przez to radio. Na pierwszy sygnał, że nie radzimy sobie, wkroczą do akcji ze wszystkim, co tylko mają. - Poradzimy sobie. Niech tam który kopnie Balforda, żeby wstawał - Teaste wskazał na młodego zastępcę, opatulonego w koc przy ognisku. - Ten wszystko by przespał. Orval poklepał psa, którego mu oddał Shingleton; przyprowadził go i kazał mu polizać twarz Balforda, i młody policjant zerwał się, gniewnie ocierając sobie jego ślinę z ust. - Co jest u diabła? Ludzie wybuchnęli śmiechem i wtem zaskoczeni umilkli. Dobiegł ich warkot silnika. Jeszcze za daleko, żeby Teasle mógł się domyślić, co to takiego, ale coraz wyraźniejszy, aż wreszcie niski i grzmiący, kiedy helikopter wychynął spoza wierzchołków drzew i zakrążył nad nimi ogromny, połyskujący w słońcu. - Co u... - zaczął Lester. - Skąd wiedział, że tu jesteśmy? Psy rozszczekały się. Przez ryk silnika słychać było, jak śmigi tną z wizgiem powietrze. - Coś nowego -wyjaśnił Shingleton- policja stanowa mi to, dała. - Wyjął coś wyglądającego jak matowo szara papierośnica. - To nadaje sygnał radiolokacyjny. Powiedzieli, że chcą bez przerwy wiedzieć, gdzie jesteśmy, i kazali mi to nosić przy sobie, a drugą połówkę dali temu facetowi, co miał wypożyczyć nam helikopter. Teasle przełknął resztkę kanapki. - Który z naszych ludzi jest tam z nim w górze? - Lang. - Masz z nim połączenie radiowe? - Oczywiście. Radio stało tam, gdzie je Shingleton umieścił, w niskim rozwidleniu drzewa. Teasle przerzucił wyłącznik i spoglądając w górę na helikopter krążący opodal, z migotem słońca odbijającego się w rozjazgotanych śmigach, powiedział głośno do mikrofonu: - Lang. Portis. Jesteście gotowi? - W każdej chwili, szefie. - Głos był chropawy i spłaszczony. Dochodził jakby z bardzo daleka.
|