- Jazda! Wystrzelili w powietrze, zdążając szybkim i pionowym lotem wprost kuwyjściu. Siła ataku Rakaszów widocznie się wzmogła, lecz odpowiedzią byłorównie gwałtowne kontruderzenie. Sam zasłonił oczy dłonią, lecz niewiele to 130 pomogło na przykre uczucie, że w źrenice wbijają mu się setki ostrych igiełek,kłujących za każdym razem, ilekroć bogini zwróciła berło w jego stronę.Właśnie ogromna skała rozpadła się i znikła, ale choć znajdował się od tegomiejsca na wyciągnięcie ręki, szczęśliwie nie poniósł szwanku. - Nie zauważyli nas - westchnął z ulgą Taraką. - Na razie - dodał Sam. - Bóg Ognia, niech imię jego będzie przeklęte,potrafi dostrzec ziarnko piasku w morzu atramentu. Mam nadzieję, że będzieszrnógt jakoś się wymknąć, gdy spojrzy w naszą stronę... - Jak to się stało? - spytał zdziwiony Taraka, gdy oto nagle znaleźli się niewiedzieć jak dobre czterdzieści stóp wyżej i jakby nieco dalej od lewej krawędziStudni. Ciągle pędzili w górę, ścigani strumieniem skalnych odłamków. Lawinę gruzuprzecięły dopiero ogromne głazy, strącone przez demony na partię bogów przyakompaniamencie ryku potężnych prądów powietrza i trzasku ognia. Wreszcie dotarli do krawędzi otchłani, wyhamowali i szybko odskoczyliw bok. tak by jak najszybciej znaleźć się poza zasięgiem walki. - Musimy objeść Studnię... - Taraka mówił z trudem, głosem rwącym sięodzadyszki. - Trzeba dojść do korytarza, dopiero wtedy będziemy mogli uciec. W tej samej chwili jeden z Rakaszy wynurzył się z głębiny. Kula światłaspoczęła przy boku Sama. - Bogowie w odwrocie! - krzyknął. - Bogini upadla. Pan w Purpurzepomaga jej w ucieczce! - Bzdury! - rzucił Taraka. - Nie uciekają, lecz ruszyli za nami w pogoń!Zagrodzić im drogę! Zniszczyć szlak! Szybko!Rakasza niczym meteor rzucił się z powrotem w głębiny Studni. - Panie Siddhartho... -westchnął demon. - Jestem u kresu sił. Nie wiem,czy będę w stanie znieść nas spod wrót do doliny. - Czy możemy przejść część drogi pieszo? - Tak. -- W porządku! Rzucili się biegiem, najpierw musieli wszakże zatoczyć łuk wokół otchłani.Wtedy to pojawił się drugi Rakasza. - Pilny meldunek! - krzyknął, zrównując krok z Samem. - Dwukrotnieburzyliśmy skalny przesmyk, lecz za każdym razem Pan Ognia wypalał nowy. - Więcej już się nie da zrobić! - wydyszał Taraka. - Nie odchodź! Zostańprzy nas, Przydasz się do innych zadań. Kula purpurowego światła wyprzedziła Sama, znacząc drogę szkarłatnymblaskiem. Zatoczyli koło i wpadli w tunel. Gdy dotarli do końca, pchnęli ciężkie wierzeje- przed nimi była wąska skalna półka. Rakasza, który puścił ich przodem,zatrzasnął wrota i szepnął: - Pogoń nadciąga! Sam rzucił się w przepaść. Zaledwie odbił się od skalnego podłoża, wrotapoczerwieniały, rozżarzyły się, zbielały... i pociekły roztopionym metalem. Z pomocą drugiego Rakaszy dotarli do podnóża Czenny. Teraz musieliprzejść krótką drogę nieco pod górę i wziąć zakręt. Solidne skały zdawały siędawać dobrą osłonę przed zemstą bogów, lecz przecież wystarczyła chwila, by 131 spłynęły strumieniem ogniopłynnego bazaltu. Przed wzrokiem Pana Agni nicnie mogło się ukryć. Rakasza - ten, który towarzyszył im w drodze - wzbił się w powietrze. Biegli ścieżką prowadzącą w dolinę, gdzie stał rydwan. Właśnie w chwili, gdydotarli do obrzeża kotliny, powrócił zwiadowca. - Kał i, Jama i Agni schodzą w dół - zameldował. -Siwa zamyka pochód,osłaniając tyty. Agni prowadzi. Pan w Purpurze pomaga iść bogini, którawidocznie utyka na jedną nogę. Przed sobą mieli rydwan. Powalany błotem, bez ozdób, koloru brązu, któryjednak nie był brązem, stał na rozległej łące. Wyglądał jak powalona baszta,albo gigantycznych rozmiarów klucz czy cześć niebiańskiego instrumentumuzycznego, który oderwał się od gwiezdnej konstelacji i utkwił w ziemi.Sprawiał wrażenie czegoś niekompletnego, choć gołym okiem nie sposób bytodoszukać się żadnej usterki w jego kształtach. Posiadał owo szczególne pięknowłaściwe najdoskonalszym rodzajom broni, które dopiero funkcjonalnościądopełniają zewnętrznego wyglądu. Sam zbliżył się z boku, znalazł luk, wszedł do środka. - Umiesz powozić tym pojazdem? - spytał Taraka, - Umiesz wpro-wadzić go na niebiosa, umiesz prowadzić go nad ziemią, siejąc zagładęi chaos? - Jestem pewny, że Jama zadbał o prostotę - odparł Sam. - Zawsze dbao to, by wszystko, co wychodzi spod jego rąk. było tyleż prosie w obsłudze, cofunkcjonalne. Dawno temu używałem takich pojazdów i przypuszczam, iż tenniewiele się od nich różni.
|