Terry Pratchett-05-Czarodzicielstwo (2)Ujął jej dłoń...

Linki

Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.


- Wiesz - wyznał - wieki minęły, od kiedy słyszałem jakąś do­brą opowieść. Ale nie chciałbym, żebyś robiła coś, na co nie masz ochoty.
Poklepała go po ręce. Taki mity starszy pan, pomyślała. W po­równaniu do różnych takich, którzy tu zaglądają.
-Jest taka historia, którą opowiadała mi babcia. Umiem ją na­wet od tyłu.
Kreozot łyknął piwa i w ciepłym nastroju spoglądał na ścianę. Setki, myślał. I niektóre umie od tyłu...
Odchrząknęła i zaczęła śpiewnym głosem, od którego puls Kreozota przyspieszył gwałtownie.
- Żył sobie raz człowiek, który miał ośmiu synów...
 
Patrycjusz siedział przy oknie i pisał. Umysł wypełniała wata, przynajmniej jeśli idzie o ostatni tydzień czy dwa. Wcale mu się to nie podobało.
Służący zapalił lampę, by rozproszyć mrok. Wokół niej orbito­wały nieliczne wczesne, wieczorne ćmy. Patrycjusz obserwował je z uwagą. Z jakiegoś powodu czuł się niepewnie w obecności szkła, ale — gdy patrzył nieruchomo na owady — nie to najbardziej go martwiło.
Najbardziej martwił się tym, że musi zwalczać przemożną chęć łapania ich językiem.
A Szczekacz leżał na grzbiecie u stóp swego pana i warczał przez sen.
 
Latarnie płonęły już w całym mieście, ale kilka ostatnich promieni słońca oświetlało gargulce, pomagające sobie nawzajem w długiej wspinaczce na dach.
Bibliotekarz przyglądał się im z otwartych drzwi, czochrając się przy tym filozoficznie. Potem odwrócił się i zatrzasnął drzwi przed nocą.
W Bibliotece było ciepło. W Bibliotece zawsze było ciepło, po­nieważ rozproszona magia, wywołująca słabą poświatę, równocze­śnie łagodnie podgrzewała powietrze.
Bibliotekarz z aprobatą spojrzał na swych podopiecznych, zro­bił ostatni obchód między zaspanymi półkami, potem wciągnął koc pod biurko, zjadł banana na dobranoc i zasnął.
Cisza stopniowo opanowywała Bibliotekę. Cisza dryfowała wo­kół resztek kapelusza, pogniecionego, wystrzępionego i przypalo­nego na brzegach, który z pewnym ceremoniałem umieszczono w ściennej niszy. Choćby mag odszedł nie wiedzieć jak daleko, za­wsze wróci po swój kapelusz.
Cisza wypełniła Uniwersytet tak jak powietrze wypełnia naczy­nie. Noc rozlała się po Dysku jak śliwkowe powidła albo może jeży­nowa konfitura.
Ale przecież nadejdzie ranek. Zawsze w końcu nadchodzi ra­nek.
 
 
 
 
 
 
 


Powered by MyScript