— Artysta niestety nieznany, choć mamy kilka podejrzeń.
Dziewczyna na portrecie była ciemnowłosa, a lekko wystające kości policzkowe nadawały jej odrobinę orientalny wygląd. Na piersi miała niewielki, srebrny krzyżyk, wysadzany rubinami.
— Skąd wiadomo, kiedy powstał ten obraz? — zapytała. — Znalazłam informację, że Stanisława Kruszewska była poszukiwana w związku z zabójstwem swojego męża w roku 1609.
Zdaje się szlachetny małżonek sprzedał ją pewnemu przedstawicielowi mniejszości narodowej, który parał się intratnym zajęciem dostarczania młodych dziewcząt do tureckich haremów…
— Po kilku latach jakimś cudem wróciła z niewoli i zarżnęła go jak wieprzka — uzupełnił
z uśmiechem. — Przypuszczam, że to zbieżność imion. Skoro w 1609 miała, powiedzmy, około dwudziestu lat, to w chwili powstania obrazu musiałaby mieć koło dziewięćdziesiątki. A co do 10
datowania — z tyłu jest rok powstania, namalowany identyczną farbą jak przód… Poza tym krój stroju wskazuje na lata siedemdziesiąte XVII stulecia. Może to jej wnuczka? Albo ktoś z innej linii rodu? Herb się zgadza…
Kiwnęła w roztargnieniu głową. Tę możliwość sprawdziła dokładnie w kilku różnych herba-rzach. Istnienie następnej Stanisławy Kruszewskiej odnotowano dopiero w XVIII wieku…
— No cóż, pora już chyba zamykać galerię — spojrzała na zegarek.
— Faktycznie — zreflektował się.
— Przepraszam, zajęłam czas…
— Drobiazg, cała przyjemność po mojej stronie.
Pożegnali się, odeszła. Kustosz podszedł do portretu. Wyłączył pilotem alarm i odchylił obraz od ściany. Wszystko się zgadzało. Data znajdowała się na swoim miejscu.
— Ciekawe — mruknął sam do siebie.
* * *
Głęboka kupiecka piwnica przy krakowskim Rynku Głównym. Mury pamiętają XVI stulecie. Na pociemniałych cegłach ciągle widać odciski palców ludzi, którzy je lepili. Ściany trwają, podczas gdy ślady ich budowniczych dawno pokryły piaski czasu. W piwnicy urządzono pub.
Tego sobotniego wieczora wypełnili go raczej niezwykli goście. Gdzieś tam na mieście dogasa konwent miłośników fantastyki.
W lochu królują żupany, kontusze i delie. Futrzane czapy lecą pod sufit. Połyskują guzy, zza słuckich pasów sterczą malowniczo krócice. Szlachta pije. Szlachta się bawi. Szlachta ścina szablami świece… U szczytu stołu siedli Król Polski, pisarz — imć Jacek Komuda, oraz jego wydawca w mundurze szwedzkiego oficera. Piją, strzelają z krócic, warcholą. Panuje radość.
Było też kilku zwykłych klientów, ale na widok takiej bandy „niebezpiecznych i uzbrojonych” świrów wymknęli się do sąsiedniej piwnicy. Szerokiej drogi, zakichani socjaliści, pubów ci u nas dostatek…
Tylko jeden gość pozostał na swoim miejscu przy małym stoliku pod ścianą. Siedzi sącząc piwo z trzylitrowego dzbana. Na blacie położył zeszyt zapisany notatkami i wzorami chemicz-nymi. Nieliczni na świecie eksperci, gdyby rzucili na nie okiem, niewątpliwie na długie chwile pogrążyliby się w głębokiej konsternacji. Mężczyzna jest ubrany w długi, brązowy płaszcz. Pod szyją nosi kryzę z marszczonego jedwabiu. Posiwiała broda opada aż na piersi.
Teraz odłożył wieczne pióro parkera i z ukontentowaniem przygląda się bawiącej się zgrai.
Szlachta zahacza go wzrokiem. Nie jest jednym z nich, a mimo to pasuje strojem do toczącej się w lochu zabawy. Ciekawe dlaczego. Może też lubi, w starym królewskim mieście, przy-wdziać, choć na parę godzin, tradycyjny polski strój? Nie będą mu przeszkadzać, jeśli zechce bawić się z nimi, sam podejdzie…
Cieszy oczy. Odwykł od takich widoków. Skinięciem wąskiej dłoni przywołuje kelnera.
11
— Piwo dla wszystkich — wydaje dyspozycję podając mu szeleszczący banknot.
Dwornym ukłonem dziękuje za toast na swoją cześć. A potem znowu popada w pogodną zadumę…
* * *
Przyjemnie wałęsać się po krakowskich Plantach w mglisty, jesienny poranek. Drobna, ciemnowłosa dziewczyna szła omijając liczne kałuże. Po wczorajszej ulewie bardzo się ochłodziło.
Owinęła się szczelniej długim, jasnobrązowym płaszczem z wielbłądziej wełny. Marzła, ale po latach spędzonych pod rozpalonym słońcem Afryki była to miła odmiana. Kraków powoli zmieniał się na lepsze. Nie był już taki ciemny i ponury, jak zapamiętała ze swojego ostatniego pobytu. Przyjemnie było zajrzeć w stare kąty, choć — jak się okazało — nie wszystkie przetrwały. Wyburzenia oraz remonty bardzo odmieniły oblicze miasta.
Drzewa gubiły liście. Minęła Barbakan. Przymknęła na chwilę oczy. Bez trudu wyobraziła sobie mury obronne z czerwonej cegły i szarego wapienia. Zapragnęła popatrzeć na Bramę Floriańską od środka.
Na ławce opodal siedział mężczyzna, ubrany w drogi garnitur. Na przegubie jego dłoni lśnił
złoty, szwajcarski zegarek. Facet pił przez całą noc, teraz z wolna dochodził do siebie.
— Hej, moja śliczna, co tak samotnie wędrujesz? — zagadnął niczym doświadczony podry-wacz.
|