– Dzię... dziękuję – wymamrotała Devon.
Wprawdzie parę minut temu Lucky chciał
podenerwować Devon, teraz jednak miał ochotę
udusić siostrę. Policzki Devon pokryły się
rumieńcem, a oczy rozbłysły, lecz wargi zdawały się
blade pod beżową szminką. Tania rzuciła koło
ratunkowe.
– Od dawna jest pani dziennikarką, pani Haines?
– Prawie pięć lat – odparła Devon, uśmiechając się
z wdzięcznością. – Od ukończenia college'u.
Zaczęłam od pisania nekrologów i drobnych notatek
dla małej gazety w południowym Teksasie. Potem
dostałam pracę w Dallas.
– Jestem wierną czytelniczką pani felietonów. Są
bardzo interesujące.
– Taktowne sformułowanie. – Devon roześmiała
się cicho. – Czasami czytelnicy obrażają się na mnie.
– Nie zawsze zgadzam się z pani opinią –
przyznała z uśmiechem Tania. – Ale pani artykuły
zmuszają do myślenia.
– Miło mi to słyszeć.
– Pisze pani w domu, czy codziennie chodzi pani
do redakcji? – chciała wiedzieć Sage.
– Skąd czerpie pani pomysły? – spytał Chase.
– Uspokójcie się wszyscy i pozwólcie pani Haines
zjeść w spokoju – wtrąciła Laurie, po czym złamała
własne polecenie, pytając: – Czy używa pani jednego
z tych edytorów tekstu?
Devon roześmiała się.
– Pytania mi nie przeszkadzają. Naprawdę. Lubię
mówić o swojej pracy.
Odpowiadała po kolei na pytania. Lucky'ego także
interesowały odpowiedzi, ale usiłował tego nie
okazywać. W milczeniu jadł sałatkę z kurczaka, choć
nawet nie czuł smaku.
Rodzina traktowała Devon jak królową Sabę. Do
diabła, przecież to on miał kłopoty, a nie ona.
Dlaczego nie urządzą jej przesłuchania na temat
sypiania z obcymi, tak jak jemu?
Mimo tych rozmyślań wiedział, że gdyby
którekolwiek z nich tknęło ją tylko złym słowem,
skoczyłby do gardła w jej obronie.
– Kto wezwał Pata? – spytała Laurie. Rozsunęła
zasłony i przez okno nad zlewem spoglądała na
podjeżdżający radiowóz.
– Ja nie – odparł Lucky. – Myślałem, że
zaczekamy do końca obiadu. Chase?...
– Ja też go nie wzywałem. – Chase wstał z krzesła i
stanął obok matki przy oknie. – Jest sam. Agenci nie
przyjechali.
Otworzył tylne drzwi, zanim Pat do nich dotarł.
Szeryf wszedł do kuchni, zdjął kapelusz i
przeciwsłoneczne okulary.
– Cześć wszystkim. – I skinąwszy głową w
kierunku stołu dodał: – Przepraszam, że przerywam
obiad.
– Przyłącz się do nas, Pat – powiedziała Laurie. –
Jedzenia nie zabraknie.
– Nie mogę, ale dzięki.
– Coś do picia?
– Nic, dziękuję.
Jak dotąd Pat unikał patrzenia im w oczy i
niepewnie przestępował z nogi na nogę, obracając w
palcach kapelusz – wyraźny dowód, że nie przybył z
towarzyską wizytą.
Lucky odsunął nie dokończony posiłek i wstał.
– Co jest, Pat?
Szeryf spojrzał na niego przygnębiony. Z kieszeni
mundurowej koszuli wyciągnął złożony papier.
– Mam tu nakaz aresztowania cię.
Sage i Tania wstrzymały oddech. Laurie uniosła
rękę do piersi, jakby ktoś ją zranił. Blade wargi
Devon rozsunęły się w wyrazie zaskoczenia. Reakcja
Chase'a była odmienna.
– O co chodzi, do diabła? – wykrzyknął.
Lucky wyrwał szeryfowi dokument, przejrzał go i
cisnął na stół. Wymruczał kilka słów, których matka
nigdy nie tolerowała w domu.
– Mam alibi – zwrócił się do Pata, wskazując na
Devon.
– Tak, widzę. Dzień dobry pani. – Ukłoniwszy się,
Pat spojrzał na Lucky'ego. – Od chwili, gdy wydano
nakaz, nie mam już wyboru. Musisz teraz iść ze mną.
Chase może przywieźć panią, kiedy zaczną cię
przesłuchiwać. Wkrótce wszystko się wyjaśni.
– Czy musisz go aresztować? – spytała Laurie.
– Przykro mi, Laurie, ale nie mam innego wyjścia.
Chociaż może skończyć obiad. Nie śpieszy mi się z
powrotem do miasta.
– Ale mnie się śpieszy, by wyjaśnić te bzdury.
Chodźmy! – Lucky ruszył w stronę drzwi.
Pat złapał go za ramię.
|