Patrzyli na niego pod lekkim kątem, a nie dokładnie z góry. Był to malutki obiekt z plastyku i metalu, dzieło rąk ludzkich lecące nad pozbawionym śladu życia pustkowiem. Na jego pokładzie znajdowały się próbki roślin i trzy osoby, które Justin Faulkner kochał najbardziej na świecie. - Będzie musiał zrobić jeszcze jeden postój na zmianę ogniwa - powiedział Edgar. Na jego pucołowatej twarzy widać było wyraz ogromnego zadowolenia z siebie. - Ale zajmie mu to najwyżej piętnaście minut. Znajdując się już tak blisko domu, prawdopodobnie nie będzie się nadmiernie spieszył. Sądzę, że dotrze tutaj mniej więcej za trzy godziny. - Edgar... - Justin wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Czasami... - Wiem - przerwał mu Edgar. - Czasami zadziwiam sam siebie. - Trzy godziny... - Justin zerknął na zegarek. - Chcę dotrzeć do niego z pełnym raportem, zanim ktokolwiek inny powie mu, co się stało. - Ścisnął ramię Edgara. - Wielkie dzięki, Edgar. - Prawo pierwszego wyboru. Ryba strunowa. - Jest twoja - powiedział Justin i wybiegł z pokoju łączności. W jego głowie kłębiły się najrozmaitsze wizje i myśli o słonowodnych węgorzach. 4GÓRA TUSHMORE Aby porównać Rzeczy wielkie z małymi... John Milton, Raj utracony Wschodni wiatr okazał się nadspodziewanie gwałtowny. Przegryzając się przez futra osłaniające twarz Cadmanna Weylanda, sięgał mroźnym tchnieniem aż do szpiku kości. Wiejąc nad dwustu milami lodowca Isenstein, nabierał szybkości i obniżał temperaturę wszędzie tam, gdzie dotarł. Cadmann osłonił twarz i klnąc w duchu, zaczął ciągnąć zapasowe ogniwo przez kilka metrów dzielące jego skład paliwowy od skeetera dwa. Mary Ann została w kokpicie. Mimo gęsto padającego śniegu widać było jej zakapturzoną głowę. Będzie czekała w maszynie do ostatniej chwili, zanim wyskoczy na zewnątrz, aby mu pomóc. Zawsze źle znosiła zimno. Natomiast Sylvia bardzo je lubiła. Zamykała właśnie zbudowaną z tworzywa piankowego szopę, w której Cadmann urządził swój skład. Poruszała się energicznie i widać było, że jest w dobrym nastroju. - To było ostatnie! - zawołała, przekrzykując wiatr. - Przed następną wyprawą będziemy musieli odnowić zapasy! - Następnie podeszła po chrzęszczącym lodzie, aby mu pomóc ciągnąć ogniwo. Mary Ann wygramoliła się ze skeetera, kiedy byli o pięć stóp od niego, i otworzyła wnękę na baterię. Robiła to niechętnie, ale z dużą wprawą, i mniej więcej po piętnastu sekundach stare, wielkie jak kufer ogniwo znalazło się na zewnątrz. Włożenie nowego nie wymagało pracy trzech osób, ale dodatkowa para rąk skracała czas wykonania wszystkich czynności: odłączenie zużytego ogniwa, odrzucenie go na bok, włożenie nowego, podłączenie i zamknięcie. Mary Ann zamknęła wnękę, odetchnęła głęboko, wydmuchując z płuc powietrze, które natychmiast się skropliło, i powiedziała: - Wynośmy się stąd! Wcisnęli się do kabiny wiropłatu. Cadmann siadł na fotelu dla pilota po prawej stronie, Mary Ann w środku. Sylvia, która zajmowała miejsce po lewej stronie, wsiadła ostatnia i zatrzasnęła za sobą drzwiczki. Mary Ann nastawiła dmuchawę na najwyższą temperaturę. Cadmann obserwował przez chwilę przyrządy pomiarowe, aby wyczuć wiatr. Gdyby stwierdził, że jego siła wzrasta, nie mógłby startować. Gwałtowne podmuchy waliły w mały wiropłat, kołysząc nim, ale ich moc nie była już tak wielka. Kłęby sypkiego jak pył śniegu tańczyły nad powierzchnią lodowca w jakimś posępnie pięknym, zimowym balecie. Mary Ann przerwała jego zadumę płaczliwym: - Czy możemy już stąd lecieć? Proszę! Nie cierpiała tych tonów dziecięcego rozdrażnienia, które zbyt często pobrzmiewały w jej głosie. Przymknęła oczy i pochyliła się, aby zanurzyć twarz w strumieniu gorącego powietrza. Cadmann dostrzegł spojrzenie Sylvii. Mrugnęła do niego i objęła Mary Ann ramieniem, aby ją ogrzać. Nawet z trzydziestoma funtami, które przybyły jej po urodzeniu drugiego dziecka, Mary Ann bardzo źle znosiła mrozy, mimo to rzadko puszczała Cadmanna i Sylvię samych na te wyprawy. Były takie chwile, kiedy Mary Ann nie akceptowała żadnych form pociechy ze strony Sylvii, kiedy to każdy ciepły gest wywoływał wybuch niechęci. To jednak nie była jedna z tych chwil. Przycisnęły się do siebie. Sylwia owinęła je obie termicznym pledem i chociaż nie mogła opanować szczękania zębami, zdołała się uśmiechnąć. - Cad? - powiedziała. - Jeśli natychmiast nie poderwiesz tej maszyny w powietrze, możemy pójść do domu pieszo. Skinął głową w milczeniu, wciąż próbując wyczuć siłę porywów wiatru. Połączył się na bezpiecznej linii z Cassandrą i dostał od niej szybką informację o pogodzie: żadnych śladów gwałtownych burz, które sprawiały, że loty nad lodowcem Isenstein były tak ryzykowne. Dął po prostu nieprzyjemny wiatr i istniało niewielkie prawdopodobieństwo, że przerodzi się w coś gorszego. Włączył ostrożnie silniki i przez chwilę z zadowoleniem wsłuchiwał się w ich stały pomruk, gdy nowe ogniwo paliwowe tchnęło w nie życie. Wirniki, przedni, górny i tylny, zaczęły się kolejno obracać, wzbijając jeszcze więcej śniegu z ziemi. Włączył odmrażacze szyb i wycieraczki. - W porządku. Zapnijcie pasy - powiedział niepotrzebnie i ogarnęło go lekkie zakłopotanie, że zwrócił się w ten sposób do dorosłych. Był to wynik przyzwyczajenia, którego nabrał, latając z dziećmi. Dzieci były już dorosłe, ale odruch pozostał. Skeeter obrócił się pod wiatr i zaczął sunąć po lodzie. Potem oderwał się od ziemi z opuszczonym nieco nosem, szarpnięty podmuchem wykonał ćwierć obrotu i wzniósł się w powietrze. Mary Ann wysunęła głowę spod pledu i odetchnęła z ulgą. - Założę się, że powyżej dwóch tysięcy stóp jest spokojniej - powiedziała. - Założę się, że masz rację - odparł. Jego ręce pewnie trzymały stery. Na wysokości ośmiuset stóp trafili na warstwę nisko sunących chmur, kołysali się w nich przez piętnaście sekund, po czym wzbili się wyżej, gdzie panował względny spokój. Tau Ceti przemieniała chmury w ławice złoto-białego puchu. Powietrze było rześkie i czyste. Okno po jego prawej stronie nie było całkowicie domknięte i przez szczelinę wpadał z gwizdem strumyczek arktycznego powietrza, kłując chłodem i orzeźwiając.
|