Chciałbym porozmawiać z Robertem Grantem. — W tym celu musiałby pan pojechać ze mną do Moreton. — Pojadę tam. Zależy mi na rozmowie w cztery oczy. Inspektor przesunął palcem po górnej wardze. — Nie wiem, czy mogę na to pozwolić. — Zapewniam pana, że jeśli połączy się pan ze Scotland Yardem, dostanie pan pozwolenie. — Słyszałem o panu i wiem, że wyświadczył nam pan niejedną przysługę. Ale to jest sprzeczne z przepisami. — Niestety, to konieczne — powiedział spokojnie Poirot. — Grant nie jest mordercą. — Nie? A więc kto? — Morderca, jak sądzę, jest młodym mężczyzną. Zajechał przed „Granit” dwukołowym wózkiem, który zostawił przed domem. Wszedł do środka, dokonał morderstwa, wyszedł i odjechał. Nie nosił czapki, a ubranie miał lekko poplamione krwią. — Ależ całe miasteczko by go widziało! — W danych okolicznościach raczej nie. — Może i nie, gdyby było ciemno; ale zabójstwa dokonano w jasny dzień. Poirot uśmiechnął się, nic jednak nie powiedział. — Skąd pan wie o dwukołowym wózku? Od tego czasu ulicą przejechało mnóstwo pojazdów. Niemożliwe, żeby znalazł pan jakieś ślady. — Nie znalazłem nic, co można zobaczyć oczyma ciała, ale wiele dostrzegłem oczyma wyobraźni. Inspektor znacząco popukał się palcem w czoło i uśmiechnął do mnie. Ja również byłem zaskoczony, ale wierzyłem w Poirota. Pojechaliśmy z inspektorem do Moreton. Po drodze milczeliśmy. Mnie i Poirotowi pozwolono na rozmowę z Grantem, ale w obecności konstabla. Poirot od razu przeszedł do rzeczy. — Grant, wiem, że nie popełniliście tej zbrodni. Opowiedzcie mi, co się dzisiaj wydarzyło. Więzień był mężczyzną średniego wzrostu. Miał niesympatyczną twarz i wygląd przestępcy. — Jak mi Bóg miły, żem tego nie zrobił — powiedział płaczliwie. — Ktoś podrzucił te szklane figurki do mojej walizki. To wszystko zostało z góry ukartowane. Mówiłem już, że jakem wrócił, to poszłem prosto do siebie. O niczym nie wiedziałem, dopiero jak Betsy zaczęła krzyczeć. — Jeśli nie powiecie prawdy, wychodzę. — Ależ szefie… — Weszliście do salonu i zobaczyliście, że pan nie żyje. Chcieliście uciec, ale Betsy wcześniej narobiła hałasu. Mężczyzna patrzył na Poirota; usta miał otwarte ze zdziwienia. — No co, było tak? Mówię poważnie. Daję słowo honoru, że waszą jedyną szansą jest szczere przyznanie się do wszystkiego. — Spróbuję — odpowiedział mężczyzna. — Było tak, jak pan mówi. Wróciłem do domu i poszłem do pana. Leżał na podłodze w kałuży krwi. Miałem cykora. Jak zaczną grzebać w moich papierach będą przekonani, że to moja robota. Myślałem tylko o tym, żeby uciec zanim wszystko się wyda. — A jaspisowe figurki? Mężczyzna zawahał się. — Wie pan… — Pewnie zabraliście je instynktownie? Słyszeliście, jak pan mówił, że są wartościowe, i postanowiliście pójść na całość? Rozumiem to. Powiedzcie mi, za którym razem wzięliście figurki? — Wszedłem tam tylko raz. Nie miałem ochoty wracać. — Jesteście tego pewni? — Jak własnej matki. — Dobrze. Kiedy wyszliście z więzienia? — Dwa miesiące temu. — Jak znaleźliście tę pracę? — Przez Towarzystwo Pomocy Więźniom. Facet od nich czekał na mnie, kiedy wyszedłem. — Jak wyglądał? — Nie był pastorem, ale z wyglądu można było sobie tak pomyśleć. Miał czarny kapelusz i chodził drobnym kroczkiem. Miał wybity ząb z przodu. Nosił okulary. Nazywał się Saunders. Powiedział, że ma nadzieję, że żałuję tego co zrobiłem i że znalazł dla mnie pracę. Z jego polecenia przyjechałem do starego Whalleya. Poirot wstał. — Dziękuję. To wszystko. Czekajcie cierpliwie. W drzwiach zatrzymał się jeszcze i spytał: — Saunders dał wam buty, prawda? Grant miał bardzo zdziwioną minę. — Rzeczywiście. Skąd pan o tym wie? — Mój zawód wymaga, żebym wiedział wszystko — odparł z powagą Poirot. Zamieniliśmy jeszcze kilka słów z inspektorem i poszliśmy do „Białego Jelenia” na jajecznicę na bekonie i jabłecznik. — Czy coś pan już wyjaśnił? — spytał Ingles z uśmiechem. — Tak, teraz wszystko jest jasne. Chociaż trudno będzie to udowodnić. Whalley został zamordowany z polecenia Wielkiej Czwórki, ale nie zrobił tego Grant. Ktoś bardzo sprytny załatwił Grantowi posadę i zamierzał zrobić z niego kozła ofiarnego. W wypadku człowieka z więzienną przeszłością nie było to trudne. Ktoś dał Grantowi parę butów. Sam miał identyczne. To proste. Granta nie było w domu, a Betsy plotkowała ze znajomą (pewnie robiła to codziennie). Mężczyzna w takich samych butach zajechał przed dom, wszedł do kuchni, stamtąd do salonu, ogłuszył starca, a potem go zarżnął. Następnie wrócił do kuchni, zdjął buty, włożył inne i niosąc te pierwsze w ręce, wrócił do wózka i odjechał. Ingles popatrzył na Poirota z uwagą. — Czy aby powiedział nam pan wszystko? Dlaczego nikt nie widział tego mężczyzny? — Ach! To dowód sprytu Numeru Czwartego. Wszyscy go widzieli, ale nikt go nie zauważył. Widzi pan, on przyjechał wózkiem rzeźnika. Krzyknąłem ze zdumienia. — Jagnięcy udziec? — Otóż to, Hastings: jagnięcy udziec. Wszyscy przysięgali, że tego ranka w „Granicie” nie było gości, ale ja znalazłem w spiżarni zamrożony jagnięcy udziec. Mamy poniedziałek, więc mięso musiało zostać dostarczone rano. Przy takiej pogodzie rozmroziłoby się przez niedzielę, gdyby dostarczono je w sobotę. To znaczy, że w domku ktoś był; ktoś, kto miewa zakrwawione ubranie nie budząc niczyjego zdziwienia. — Diabelnie sprytne! — zawołał Ingles. — Tak, Numer Czwarty jest bardzo pomysłowy.
|