Na kołkach wisiały ubrania, z pował zwisały
garnki, na ławach leżały ręczne narzędzia, czekały.
Tknięta przeczuciem cofnęła się po własnych śladach, żeby tylko coś spraw-
dzić, o kilkanaście drzwi wstecz, i zajrzała po raz drugi do domu, który w rzeczywistym świecie musiał należeć do jakiejś kobiety. Było prawie tak samo. Prawie.
Misa w czerwone paski, która przedtem stała na stole, przemieniła się w wąski,
niebieski wazon, popękana uprząż i narzędzia, czekające poprzednio na naprawę
na jednej z ław przy kominku, leżały teraz obok drzwi, gdzie stał koszyk z przędzą i haftowaną, dziecięcą sukienką.
„Dlaczego tu się zmieniło? — zastanawiała się. — Ale z kolei z jakiego po-
wodu miałoby się nie zmienić? Światłości, nic nie wiem!”
Po drugiej stronie ulicy znajdowała się stajnia, spod białego tynku wyziera-
ła czerwienią odsłonięta cegła. Podbiegła bliżej i otworzyła na oścież skrzydło
wielkich drzwi. Klepisko pokrywała słoma, tak jak w każdej stajni, którą w życiu widziała, ale w przegrodach było pusto. Żadnych koni. Dlaczego? Coś zaszeleści-187
ło w słomie i wtedy sobie uświadomiła, że w przegrodach wcale nie jest pusto.
Szczury. Kilkanaście, wpatrywały się w nią śmiało, noski szukały woni. Żaden ze
szczurów nie uciekł, ani nawet się nie schował, zachowywały się tak, jakby miały większe prawo tu być niż ona. Wbrew sobie cofnęła się.
„Gołębie, mewy, psy, muchy i szczury. Może jakaś Mądra wiedziałaby dla-
czego”.
Nagle znalazła się z powrotem w Pustkowiu.
Z przeraźliwym krzykiem upadła na wznak, kiedy włochate, podobne do dzika
stworzenie, wielkie niczym kuc, rzuciło się prosto na nią. To nie świnia, zauważy-
ła, gdy przeskoczyło zwinnie ponad nią, pysk miało pełen ostrych zębów, a każda
łapa obdarzona była czterema palcami. Myślała o tym spokojnie, zadrżała jednak,
kiedy bestia pierzchła między skały. Była dostatecznie wielka, by ją stratować,
łamiąc kości albo i gorzej, te zęby mogły pokąsać i rozerwać ciało, tak jak wilcze kły. Obudziłby ją ból ran. O ile w ogóle by się obudziła.
Skała, która chrzęściła pod jej plecami, przemieniła się w płytę pieca, która
w każdej chwili mogła ją całą poparzyć. Zła na siebie, niezdarnie powstała. Jeżeli nie przykuje umysłu do tego, co ma zrobić, to niczego nie osiągnie. Miała być
w Tanchico i musiała się na tym skoncentrować. Na niczym innym.
Przestała otrzepywać spódnice, spostrzegła bowiem kobietę Aiel przyglądają-
cą się jej przenikliwymi, niebieskimi oczyma z odległości dziesięciu kroków. Ko-
bieta była w wieku Aviendhy, niewiele starsza od niej, jednakże kosmyki włosów,
które wystawały spod shoufy, były jasne, niemal białe. Włócznia w jej dłoniach była gotowa do rzutu, a z tej odległości raczej nie mogła chybić.
O Aielach powiadano, że potrafią być skrajnie bezwzględni wobec tych, któ-
rzy weszli do Pustkowia bez zezwolenia. Egwene wiedziała, że może owinąć
kobietę i włócznię Powietrzem, unieruchomić je bezpiecznie, ale czy strumienie
utrzymają się dostatecznie długo, gdy ona zacznie znikać? Czy raczej rozzłoszczą kobietę tak, że ciśnie włócznią, jeszcze zanim Egwene na dobre zniknie? Dużo by
jej przyszło dobrego, gdyby wróciła do Tanchico przebita włócznią. Gdyby zwią-
zała strumienie, to pozostawi kobietę uwięzioną w Tel’aran’rhiod tak długo, aż nie zostaną rozwiązane, bezbronną w razie gdyby wrócił lew albo to podobne do
dzika stworzenie.
Nie. Wystarczyło tylko, by kobieta opuściła włócznię, na dostatecznie długo,
by Egwene poczuła, że może bezpiecznie zamknąć oczy i przenieść się z powro-
tem do Tanchico. Z powrotem tam, gdzie miała działać. Nie dysponowała już
czasem na kolejne wzloty fantazji. Nie całkiem wiedziała, czy ktoś, kto wśnił się w Tel’aran’rhiod, mógł jej zrobić krzywdę w takim samym stopniu jak inne rzeczy, ale nie miała zamiaru narażać się na ryzyko. Kobieta powinna zniknąć za
kilka chwil. Do tego czasu musiała jakoś zbić ją z pantałyku.
Zmiana ubrania była łatwa, wystarczyło, że pojawiła się myśl, a Egwene już
nosiła te same brązy i szarości co kobieta.
188
|