Potem zmęczony zasypiał kamiennym snem i nie miał czasu roz-
myślać o sobie ani o Marysi, ani o czymkolwiek.
Wyrok przyjął z rezygnacją. Aczkolwiek uważał wymiar kary za krzyczącą niesprawiedli-
wość, nie buntował się przeciw niej. Do niesprawiedliwości nawykł już od dawna. Nie obu-
rzała go, nie dziwiła, nie smuciła nawet. Wiedział, że człowiek biedny tak musi do niej przy-
wyknąć jak do słoty i mrozów. Bóg, który je zsyła, stworzył też ludzi złych, zawziętych, su-
rowych, nieczułych.
Po apelacji Antoni Kosiba też wiele sobie nie obiecywał. Jedno trapiło go tylko, jedno nie
dawało mu spać po nocach, jedno zmartwienie: – Jaktam da sobie radę Marysia?
Wprawdzie znając Prokopa Mielnika nie przypuszczał, by w jego domu dziewczynę mogła
spotkać jakaś krzywda, lecz czyż dla takiej panienki jak ona już sama samotność na odludziu
nie jest krzywdą?... A tyle obiecywał sobie! Tak pięknie wyobrażał sobie ich wspólne życie
pod jednym dachem. Oczywiście zacząłby brać od swoich chorych pieniądze, zwłaszcza od
bogatych, by miała na książki, za którymi tak przepada, i na ładne sukienki, które bardziej
pasują do jej delikatnej urody od zwykłych perkalikowych kiecek. Rano pracowałby w mły-
nie, po południu przy jej pomocy przyjmowałby chorych, a wieczorami Marysia czytałaby
głośno różne wiersze i powieści swoim dźwięcznym głosikiem.
I oto wszystko poszło w niwecz. Trzy lata to wielki kawał czasu. Przez trzy lata wiele mo-
że, wiele musi się zmienić. Po odbyciu kary wróci do młyna, ale jej już tam nie zastanie.
– I co wtedy?...
Wtedy znowu zacznie się puste, bezcelowe życie, życie ani dla siebie, ani dla ludzi, ani dla
Boga, bo sam go nie pragnie, ludzie potępiają, a Bóg skądś z wysoka patrzy na to życie obo-
jętnie.
– I co wtedy?... Tyle lat włóczył się po świecie, niczym wałęsające się zwierzę, które
nie miało innego celu, jak tylko zdobyć na dzień każdy strawę i kąt do przespania się. Aż
oto gdy zaświtało w tej pustce pierwsze, jedyne światło, gdy zaczął czuć w piersiach żywsze
tętno serca,a w sercu ciepłe, ludzkie uczucie, gdy poznał, że jest też człowiekiem, że znalazł
cel i potrzebę istnienia, spadł nań cios i wszystko zdruzgotał.
Jakże żywo przypomniał sobie teraz owe straszne chwile konania Marysi, gdy półprzy-
tomny z bezsilnej rozpaczy siedział przy niej, niezdolny już do żadnego wysiłku, do żadnej
nadziei, nawet do modlitwy. I tu podczas nocy więziennych przeżywał to samo. Tak samo l tu
myśl jego uporczywie kołowała nad tym wirem, co wciągał w otchłań wszystko to, co kochał,
dla czego chciał żyć, dla czego żyć mógł.
I powtórnie budziło się w nim wspomnienie, mgliste i niewyraźne, że już
kiedyś, bardzo dawno przeżywał podobne nieszczęście, że już kiedyś utracił wszystko. I na
próżno wysilał pamięć. Tylko jedno w niej rysowało się wyraźniej: owo imię dziwne, nigdy
nie słyszane, a tak bardzo znajome – Beata. Dlaczego wracało tak niezmiennie, dlaczego sa-
mym swym dźwiękiem wzniecało niepokój? Co oznaczało?...
Leżał z otwartymi oczami na twardym sienniku więziennym i wpatrywał się w ciemność,
jakby pragnąc ją przeniknąć. Lecz pamięć zatrzymywała się zawsze w jednym miejscu, za-
trzymywała się przed jakąś niebotyczną ścianą, poza którą sięgnąć nie mogła.
137
...Była to jesień i błotnista droga, i zwykła chłopska furmanka z niewielką, brzuchatą szka-
pą... Leżał na wozie i spał, a głowa uderzała o deski, mocno, boleśnie. Ten ból właśnie go
obudził.
Lecz co było przedtem?... Tak, tu zaczynała się owa niebotyczna ściana, a za nią kryła się
tajemnica nie do odgadnięcia. Jakieś życie nieznane, zapomniane, przekreślone, zmazane z
rzeczywistości. Jedno wiedział: było ono inne od dzisiejszego. Musiało mieć jakiś związek z
życiem ludzi bogatych i z tym zagadkowym imieniem: Beata.
W pierwszych latach swojej włóczęgi usiłował przeniknąć tę zaporę, która zamykała jego
pamięci dostęp do przeszłości. Zdawał sobie przecie sprawę, że musiał mieć swoje lata mło-
dzieńcze i dziecięce. W ostrożnych rozmowach z przygodnie spotkanymi wywiedział się, że
|