W biurze oznajmiła mi sekretarka, że pytał się o mnie listonosz. Pozostawił zlecenie, ażebym się zjawił na poczcie. Są pieniądze dla mnie. Spojrzałem na zegarek. Miałem jeszcze czas. Wróciłem do wsi. Na poczcie wypłacono mi dwa tysiące marek. Znalazłem także list od Köstera. Żebym się o nic nie troszczył. Ma jeszcze więcej forsy. Czeka listu. Patrzyłem na banknoty. Skąd je wytrzasnął? I to tak prędko? Znałem przecież wszystkie nasze źródła. I nagle rozjaśniło mi się w głowie. Przypomniał mi się namiętny samochodziarz, fabrykant Bollwies, kiedy po przegraniu zakładu chciwie poklepywał Karla przed barem i powiedział: “Ten wóz zawsze gotów jestem kupić!" Niech to diabli porwą! Köster sprzedał Karla! I stąd forsa! Karla, o którym mówił, że chętniej straci rękę, aniżeli pozbędzie się tego wozu. Nie ma już Karla! Prowadzi go teraz tłustymi łapskami fabrykant gotowej konfekcji, a Otto, którego ucho potrafiło z odległości paru kilometrów rozpoznać granie silnika, będzie teraz słyszał, jak Karl wyje po ulicach niby wygnany z domu pies. Włożyłem do kieszeni list Köstera i pakiecik z ampułkami morfiny. Ale w dalszym ciągu stałem bezradny przed okienkiem pocztowym. Najchętniej odesłałbym z punktu pieniądze, ale nie mogłem tego zrobić. Były nam potrzebne. Wygładziłem banknoty i włożyłem je do kieszeni. Potem wyszedłem z poczty. Do diabła, będę teraz obchodził szerokim łukiem każdy samochód! Wozy to przyjaciele, ale Karl był dla nas czymś więcej. Był naszym towarzyszem! Karl, widmo dróg. Należeliśmy do jednej kompanii. Karl i Köster, Karl i Lenz, Karl i Pat. Strząsnąłem gniewnie śnieg z butów. Lenz nie żył. Karl był stracony. A Pat? Oślepionymi oczyma patrzyłem w niebo, to szare, nieskończone niebo oszalałego boga, który wynalazł dla swojej rozrywki życie i śmierć. Po południu wiatr zmienił kierunek, przejaśniło się, oziębiło i Pat poczuła się zaraz lepiej. Następnego ranka pozwolono jej wstać, a w kilka dni później, gdy Roth - ów uzdrowiony pacjent - opuszczał sanatorium, mogła go nawet odprowadzić na stację. Cała gromada kuracjuszy eskortowała Rotha. Taki był tu zwyczaj przy odjeździe każdego pacjenta. Sam Roth nie radował się zbytnio. W pewnym sensie gość miał pecha. Przed dwoma laty jakaś sława lekarska na pytanie, ile pozostaje mu do życia, zawyrokowała, że najwyżej dwa lata, jeżeli będzie na siebie bardzo uważał. Dla pewności zasięgnął jeszcze zdania drugiego lekarza, zaklinając go, żeby nie ukrywał przed nim prawdy. Ten przepowiedział mu jeszcze krótszy żywot. Wówczas Roth upłynnił swoje kapitały, podzielił całą sumę na dwa lata i zaczął puszczać pieniądze na prawo i lewo, nie troszcząc się o swoją chorobę. Pewnego dnia przewieziono go po ciężkich krwotokach do sanatorium. I oto tutaj, zamiast umrzeć, zaczął się stale poprawiać. Kiedy przyjechał do sanatorium, ważył tylko czterdzieści pięć kilogramów. Teraz doszedł do siedemdziesięciu pięciu i tak wydobrzał, że mógł wracać na nizinę. Ale forsa rozpłynęła się. - Co ja tam będę robił? - spytał mnie drapiąc się w rudą głowę.- Pan przecież przyjechał stamtąd. Niech pan powie, jaka jest właściwie sytuacja? - Wiele rzeczy zmieniło się - rzekłem patrząc na jego krągłe, wypasione oblicze i bezbarwne rzęsy. Wyzdrowiał, chociaż stracono już na to nadzieję. Poza tym nic mnie nie interesowało w tym gościu. - Będę musiał poszukać sobie jakiejś posady. Jak przedstawia się dzisiaj rynek pracy? Wzruszyłem ramionami. Po co miałem mu mówić, że przypuszczalnie nie znajdzie zajęcia. Będzie miał sam dosyć czasu, aby się o tym przekonać. - Ma pan stosunki, wpływowych przyjaciół czy coś w tym guście? - Przyjaciół... no, pan wie, jak to jest - zaśmiał się drwiąco. - Kiedy człowiek nie śmierdzi już groszem, przyjaciele uciekają od niego jak pchły od zdechłego psa. - W takim razie trudno panu będzie. Zmarszczył czoło. - Nie mam pojęcia, jak to w ogóle będzie. Zostało mi całego majątku zaledwie kilkaset marek. I nie nauczyłem się w życiu niczego, poza wydawaniem pieniędzy. Mimo wszystko zdaje się, że mój sławny profesor miał rację, chociaż nie w ten sposób, jak myślał: w dwa lata będzie ze mną koniec, ale od rewolwerowej kulki. Nagle ogarnęła mnie bezmyślna złość na tego głupiego gadułę. Czy on nie wie, co to jest życie? Widziałem idących przed nami Pat i Antonia, widziałem jej wychudły pod wpływem choroby kark, wiedziałem, jak bardzo chce żyć, i gdyby dzięki temu Pat mogła wyzdrowieć, zabiłbym tego Rotha bez skrupułów. Pociąg odjechał. Roth machał kapeluszem. Pozostający na peronie wołali za nim różne głupstwa i śmiali się głośno. Jakaś dziewczyna biegła potykając się za pociągiem i wołała dziwnie załamującym się wątłym głosikiem: - Do widzenia, do widzenia! - Po czym zawróciła i nagle wybuchnęła płaczem. Wszyscy zrobili zakłopotane miny. - Halo! - zawołał Antonio. - Kto płacze na dworcu, musi zapłacić karę. Tak mówi stare prawo sanatoryjne. Karę do wspólnej kasy na cel przyszłej zabawy. Wyciągnął szerokim gestem rękę. Wszyscy parsknęli na nowo śmiechem. I dziewczyna uśmiechnęła się przez łzy, płynące po biednej twarzy o zaostrzonych rysach. Wyciągnęła wytartą portmonetkę z kieszeni płaszcza. Zrobiło mi się podle na sercu. Te twarze dokoła - przecież to nie był w ogóle śmiech, to była kurczowa, bolesna wesołość, sztuczny grymas. - Chodźmy - rzekłem do Pat ujmując ją mocno pod ramię. Przeszliśmy w milczeniu przez wiejską ulicę. Przy najbliższej cukierni zatrzymałem się i kupiłem bombonierkę. - Palone migdały - rzekłem podając jej pudełko. - Lubisz to gryźć, prawda? - Robby - szepnęła Pat. Wargi jej drżały. - Chwileczkę - rzekłem i czmychnąłem do pobliskiej kwiaciarni. Możliwie opanowany wyszedłem z naręczem róż... - Robby... Uśmiechnąłem się trochę żałośnie. - Zobaczysz, Pat, że na starość zmienię się jeszcze w szarmanta.
|