Stałem się teraz ostrożny. Zamiast iść prosto do furtki, wspiąłem się na dach przybudówki, żeby się rozejrzeć. Furtka, jak zobaczyłem, wychodziła na wąską uliczkę, biegnącą przez całą długość bloku. Uliczka była pusta, ale w oddali, za murem okalającym przypuszczalnie ogrody szeregu zamożnych will, dostrzegłem czubki tryfidów tkwiących nieruchomo wśród zarośli. Mogło się ich tam czaić dużo więcej. Mur po tamtej stronie był niższy, bez trudu więc sięgnęłyby wiciami przez całą szerokość uliczki. Wyjaśniłem sytuację moim towarzyszom. - Ohydne potwory - powiedział jeden z nich. - Nigdy tego ścierwa nie cierpiałem. Przeprowadziłem dalszą inspekcję. Jak się okazało, drugi budynek w kierunku północnym był agencją wynajmu samochodów i trzy wozy stały na dziedzińcu. Niełatwo było przetransportować całe towarzystwo - zwłaszcza tego ze złamaną ręką - przez dwa ogrodzenia, dzielące nas od dziedzińca, ale w końcu sobie z tym poradziliśmy. Udało mi się też jakoś zapakować wszystkich do dużego daimlera. Kiedy już wszyscy byli w samochodzie, otworzyłem bramę wiodącą na ulicę i biegiem wróciłem do wozu. Tryfidy natychmiast zdradziły zainteresowanie. Niesamowite wyczulenie na dźwięki podpowiedziało im, że coś się dzieje. Kiedyśmy odjeżdżali, dwa tryfidy kusztykały już ku bramie. Wycelowane w nas wici chlasnęły po zamkniętych oknach, nie czyniąc nikomu szkody. Wziąłem ostro zakręt, uderzając jednego tryfida i obalając go na ziemię. Po chwili byliśmy już na szosie, zdążając ku bezpieczniejszej okolicy. Wieczór, który nastąpił, był dla mnie najgorszy od czasu katastrofy. Uwolniony od strażników, zająłem mały pokój, gdzie mogłem być sam. Na gzymsie nad kominkiem ustawiłem sześć zapalonych świec i długo siedziałem w fotelu, starając się jak najdokładniej wszystko przemyśleć. Po powrocie na bazę dowiedzieliśmy się, że spośród dwóch mężczyzn, co zachorowali poprzedniego dnia, jeden umarł, a drugi jest konający. Prócz tego zachorowały jeszcze cztery osoby. Tuż po kolacji zaniemogły jeszcze dwie. Co to za choroba, nie miałem pojęcia. Biorąc pod uwagę brak wody i kanalizacji oraz ogólny stan rzeczy, mogła to być jedna z bardzo wielu chorób zakaźnych. Pomyślałem o tyfusie brzusznym, ale coś mi się zdawało jak przez mgłę, że tyfus ma znacznie dłuższy okres inkubacji. Zresztą choćbym wiedział na pewno, nie stanowiłoby to wielkiej różnicy. Wiedziałem tylko, że choroba musi być bardzo groźna, skoro na widok jej objawów rudowłosy użył rewolweru, a potem zrezygnował ze śledzenia mojej grupy. Wyglądało na to, że od samego początku oddawałem swojemu oddziałowi wątpliwe przysługi. Udało mi się wprawdzie utrzymać tych ludzi przy życiu, ale z jednej strony zagrażała im teraz konkurencyjna banda, z drugiej zaś tryfidy, nadciągające z zieleńców podmiejskich. A teraz na dodatek ta epidemia. Koniec końców zdołałem tylko odwlec na jakiś czas śmierć głodową. W obecnej sytuacji nie wiedziałem zupełnie, co robić. Myślałem też ustawicznie o Joselli. Podobne rzeczy, może nawet gorsze, dzieją się zapewne w jej rewirze... Znów stanął mi przed oczami Michał Beadley ze swoją grupą. Już wtedy wiedziałem, że rozumują logicznie, teraz zacząłem dochodzić do wniosku, że ich humanitaryzm jest może wyższej próby. Zrozumieli, że niepodobna uratować wszystkich: należy ratować tylko nieliczną garstkę ludzi. Łudzenie pozostałych próżnymi nadziejami równa się okrucieństwu. Poza tym chodzi także o nas samych. Jeżeli istnieje w ogóle jakaś celowość wszechrzeczy, po co zostaliśmy ocaleni? Chyba nie po to, aby zginąć borykając się z przedsięwzięciem z góry skazanym na przegraną?...
|