Wzruszył ramionami...

Linki


» Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.
»
Zaniósł rzeźbę do kuchni, gdzie Kefas szorował podłogę z cegieł energicznymi ruchami wciąż jeszcze silnych ramion...
»
poduchami na ramionach, które za nic nie chciały zmieścić się w fotelu pasaŜerskim, się dodatku za pracę w warunkach bojowych...
»
Ned mógł tylko wziąć ją w ramiona i mocno przytulić...
»
Bl moe rozprzestrzenia si do plecw, szyi, ramion...
»
I gdyby mi wzruszenie głosu nie odjęło, Strasznej pokuty może bym spełniła dzieło...
»
Judasz wzrusza ramionami i milczy...
»
Wzruszyła ramionami...
»
- JeĹśeli nawet to prawda, bogowie nie darzą łaskami takĹśe ciebie - odciął się - Muszę przedtem z tobą porozmawiać - powiedział...
»
8...
»
w tak samo zdradzieckie sidła14...

Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.


– Ojcem Jeremy’ego może być ktoś inny – powiedział.
– Słucham?!
– Ktoś trzeci. Przespałaś się ze mną w noc przed ślubem. Wątpię, czy byłem jedyny. Mogłem być jednym z tuzina.
Przyjrzała się mu.
– Chcesz mnie pognębić, Myron? Proszę bardzo, wytrzymam. Ale to niepodobne do ciebie.
– Aż tak dobrze mnie znasz?
– Nawet gdy się gniewałeś, nawet gdy miałeś wszelkie prawo mnie nienawidzić, nie byłeś okrutny. To obce twojej naturze.
– Wpłynęliśmy na nieznane wody, Emily.
– Nie szkodzi.
Poczuł, że coś w nim wzbiera, zatyka go. Chwycił kubek, zajrzał do niego, jakby na jego dnie kryła się odpowiedź, i odstawił. Nie spojrzał na nią.
– Jak mogłaś mi to zrobić? – spytał.
Emily sięgnęła przez stolik i położyła dłoń na jego przedramieniu.
– Przepraszam – powiedziała.
Odsunął się.
– Nie wiem, co więcej powiedzieć. Spytałeś, dlaczego to przed tobą zataiłam. Przez wzgląd na dobro Jeremy’ego. I twoje.
– Bzdura.
– Znam cię, Myron. Ty nie mógłbyś mnie zbyć. Zrobisz to. Odnajdziesz tego dawcę i ocalisz Jeremy’emu życie. O resztę pomartwimy się potem.
– Od jak dawna Jeremy – o mało co nie powiedział „mój syn” – choruje?
– O chorobie dowiedzieliśmy się pół roku temu. Kiedy grał w koszykówkę. Zbyt łatwo nabawiał się sińców. Raptem zaczął dostawać zadyszki. Padać z nóg...
Głos ją zawiódł.
– Jest w szpitalu?
– Nie, w domu. Chodzi do szkoły, dobrze wygląda, tyle że jest blady. I nie może uprawiać sportów. Na razie daje sobie radę, ale... to tylko kwestia czasu. Ma anemię, a komórki szpiku kostnego są takie słabe, że w końcu coś się stanie. Złapie infekcję, która zagraża życiu, a jeśli ją pokona, to i tak w końcu rozwinie się nowotwór. Podajemy mu hormony. Pomagają, ale to tymczasowa terapia, która go nie uzdrowi.
– Uzdrowiłby go przeszczep szpiku?
– Tak. – Twarz Emily rozjaśnił niemal religijny zapał. – Jeżeli przeszczep się przyjmie, Jeremy odzyska zdrowie. Widziałam to u innych dzieci.
Myron skinął głową, usiadł prosto, skrzyżował i rozkrzyżował nogi.
– Mogę go zobaczyć? – spytał.
Opuściła wzrok. W tym momencie zahuczał mikser szykujący zapewne mrożone capuccino, a ekspres wykrzyczał znajomy zew godowy do mleka o różnych smakach. Emily zaczekała, aż hałas ucichnie.
– Nie mogę ci zabronić – powiedziała. – Ale liczę, że postąpisz właściwie.
– To znaczy?
– Bardzo trudno jest mieć trzynaście lat i śmiertelnie chorować. Chcesz mu odebrać ojca?
Myron nie odpowiedział.
– Wiem, że przeżyłeś wstrząs. Wiem, że masz tysiące pytań. Lecz na razie zapomnij o nich. Uporaj się z rozterkami, z gniewem, ze wszystkim. Stawką jest życie trzynastolatka, naszego syna. Skoncentruj się na tym, Myron. Znajdź tego dawcę, dobrze?
Ponownie spojrzał w stronę młodych mamuś, wciąż tokujących o swych pociechach, i ścisnęło mu się serce.
– Gdzie znajdę lekarkę Jeremy’ego? – spytał.
4
Gdy w recepcji agencji RepSport MB otworzyły się drzwi windy, Wielka Cyndi wyciągnęła do niego ręce prawie tak grube jak marmurowe kolumny na Akropolu. Niewiele brakowało, a w mimowolnym odruchu samoobronnym odskoczyłby w bok, lecz odważnie stanął jak wryty i zamknął oczy. Wielka Cyndi zamknęła go w uścisku wilgotnym jak izolacja na poddaszu i oderwała od podłogi.
– Och, panie Bolitar! – zawołała.
Skrzywił się i jakoś to przeżył. W końcu odstawiła go na parkiet niczym porcelanową lalkę na półkę. Mająca metr dziewięćdziesiąt osiem wzrostu i ważąca sto trzydzieści pięć kilo Wielka Cyndi, alias Wielka Szefowa, zdobyła kiedyś wspólnie z Esperanzą, alias Pocahontas, tytuł interkontynentalnej mistrzyni wrestlingu w walkach parami. Włosy na jej kwadratowej głowie sterczały jak promienie Statuy Wolności na fatalnym haju, ubranie opinało ją jak osłona baleron, na twarzy miała więcej szminki niż obsada musicalu Koty, a wzrok groźny jak zapaśnicy sumo.
– I jak, wszystko w porządku? – zagadnął.
– Och, panie Bolitar!
Wielka Cyndi szykowała się chyba, by znów go uścisnąć, lecz coś ją powstrzymało, może śmiertelne przerażenie w jego oczach. Podniosła walizę, która w jej wielkiej jak klapa włazu łapie przypominała adapter Bambino. Była tak ogromna, tak olbrzymia, że wszystko wokół niej wyglądało jak dekoracja z kiepskiego filmu o potworach, a ona kroczyła przez miniaturowe Tokio, obalając linie wysokiego napięcia i oganiając się od buczących myśliwców.
W drzwiach swojego pokoju stanęła Esperanza. Splotła ręce i oparła się o framugę. Z lśniącymi czarnymi lokami opadającymi na czoło i tryskającą zdrowiem smagłą oliwkową cerą wciąż, mimo niedawnych ciężkich przejść, wyglądała przepięknie – jak Cyganka w fantazyjnej wiejskiej bluzce. Jednakże wokół jej oczu dostrzegł nowe zmarszczki, a w idealnej dotąd postawie lekkie przygarbienie. Po jej uwolnieniu chciał, żeby odpoczęła, ale wiedział, że się na to nie zgodzi. Esperanza Diaz kochała agencję RepSport MB. I chciała ją ocalić.
– Co się dzieje? – spytał.
– Wszystko jest w liście – odparła Wielka Cyndi.
– Jakim liście?

Powered by MyScript