I w żaden sposób nie mogłem się wyrwać.
- Zabrany na bezludną wyspę? W miejsce, gdzie nie ma telefonów? Nawet z komisariatu masz prawo zadzwonić.
- Sądzisz, że tam właśnie byłem? Na policji?
- Nie wiem ani mnie to nie obchodzi.
- Zostawiłem wiadomość u szefa sali. Nie mogłem do ciebie zadzwonić, bo nie dałaś mi swojego numeru - powiedział, a następnie zdecydowanie zmienił
264
ton. - Zbierz konia! Więcej energii i nie tak szybko. No, dawaj, dosiądź go porządnie.
Zebrałam konia, prawie zatrzymując go w miejscu. Kopyta rytmicznie uderzały o piasek.
- Starasz się mnie poderwać na darmową lekcję jazdy?
- Nic nie jest za darmo, Elle Stevens - odrzekł. - Przeprowadź go teraz do stępa. Niech idzie delikatnie, jak opadające piórko.
Starałam się postępować wedle jego wskazówek, ale z powodu mojego zdenerwowania efekt był marny.
- Nie pozwól mu gubić kroku w taki sposób! - krzyknął Van Zandt. - Chcesz, żeby stracił równowagę?
- Nie.
- To dlaczego pozwalasz, by tak się wybijał? - zapytał, dając mi do zrozumienia, że przyczyną jest moja głupota. - Dalej! Jeszcze raz do galopu! I więcej energii przy trawersach.
Powtarzaliśmy to samo ćwiczenie raz za razem. Przy każdym powtórzeniu coś było źle, zawsze z mojej winy. Pot pokrył masywną szyję d’Artagnana. Moja koszulka również była całkiem mokra. Rozbolały mnie mięśnie pleców, ramiona drżały mi ze zmęczenia.
Zaczęłam zastanawiać się, czy nie postradałam rozumu. Nie mogłam przecież siedzieć w siodle przez cały dzień, bo gdy Van Zandt skończy mnie torturować, osunę się na ziemię bezwładnie jak worek. Widziałam też, że pokrzykiwanie na mnie sprawia mu dużą przyjemność.
- ...i pozwól, żeby przeszedł w powolny chód tak, jak opada płatek śniegu.
Zwolniłam, wstrzymując oddech w oczekiwaniu na kolejny wybuch.
- Lepiej - przyznał niechętnie.
- Wystarczy - powiedziałam, wypuszczając wodze. - Próbujesz mnie zabić?
- Czemu tak sądzisz, Elle? Jesteśmy przyjaciółmi, czyż nie?
- Tak myślałam.
- Ja też tak myślałem.
Czas przeszły. Zastosowany celowo, pomyślałam, a nie wskutek błędu przy użyciu języka, pewnie trzeciego lub czwartego, jakim się biegle posługiwał.
265
- Wpadłem wczoraj do restauracji późnym wieczorem - powiedział. - Szef sali powiedział, że w ogóle się nie pojawiłaś.
- Ja tam byłam. To ciebie nie było, więc wyszłam - skłamałam. - Nie widziałam szefa sali. Może był w toalecie.
Van Zandt rozważył moją historyjkę.
- Dobra jesteÅ›.
- W czym? - zapytałam, jadąc powoli po okręgu i czekając, aż oddech konia się uspokoi.
- W dresażu, ma się rozumieć.
- Właśnie spędziłeś pół godziny, wrzeszcząc na mnie i zmuszając mnie do wykonania jednego znośnego przejścia.
- Potrzebujesz ostrego trenera. Jesteś samowolna i nieposłuszna.
- Nie musisz mnie obrażać.
- Myślisz, że jestem nieuprzejmym dupkiem? - zapytał głosem wypranym z emocji, który nagle wydał mi się gorszy od jego zwykłego tonu. - Ja po prostu wierzę w dyscyplinę.
- I pokazujesz mi, gdzie jest moje miejsce?
Nie odpowiedział.
- Po co przyjechałeś tak wcześnie? - zapytałam ponownie. - Bo chyba nie po to, żeby przeprosić za wczorajszą noc?
- Nie mam powodu przepraszać.
- Nie rozpoznałbyś takiego powodu nawet gdyby uderzył cię w twarz. Przyszedłeś do Seana w sprawie Tino? Czy twoja klientka z Wirginii już przyjechała?
- Tak. Wczoraj w nocy. I wyobraź sobie jej zaskoczenie, gdy w domu zastała włamywacza.
- Ktoś włamał się do waszego domu? To straszne. Coś zginęło?
- Dziwne, ale nie.
- Nic się jej nie stało, mam nadzieję? Niedawno oglądałam w telewizji program o parze staruszków, do których mieszkania wtargnęło dwóch Haitańczyków z maczetami.
- Nie, nie jest ranna. Włamywacz uciekł. Pies Lorindy gonił za nim, ale wrócił tylko z kurtką.
Znów poczułam ścisk w żołądku. Pomimo upału dostałam gęsiej skórki na ramionach.
266
- Gdzie twoja pomoc? - zapytał Van Zandt, patrząc w kierunku stajni. - Czemu jej tu nie ma, by zabrać konia?
|