zresztą gadać ci otwarcie! Ze mną się będziesz spierał, com sześćdziesiąt lat temu...

Linki


» Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.
»
Inne szczegóły dotyczące wyżej wymienionego siódmego salonu; w wyżej wymienionym siódmym salonie pałacu Ligi Narodów będzie urzędował Sek­retarz...
»
"PPP (point-to-point) support"Tutaj odpowiedz yes, bedziesz mol laczyc sie za pomoca PPP z providerem...
»
Wtedy z nagła ozwał się z niebios cudowny głos, wychwalający mój czyn miłosierny:— Niech mnie wszyscy diabli, synu! To ci będzie policzone!— A niech...
»
co są najgotowsi do ofiary? Posłuchajcie! Chcecie walki? Macie ją przed sobą; godna Polski i polskich dzieci, będzie to bój nie mniej srogi, nie mniej...
»
Drugi element, ktry bdzie mia wpyw na polsk polityk celn, to system preferencji handlowych, udzielanych przez Uni Europejsk krajom Afryki, Karaibw i Pacyfiku...
»
— I będziemy — obiecał Cabral...
»
- Każdego - powiedział powoli imperator - kto piśnie słowo o tym, co będzie tu za chwilę powiedziane, czeka ćwiartowanie...
»
— Wkrótce będziemy musieli jeszcze porozmawiać — mruknęła na pożegna- nie...
»
Poza pytaniami tego rodzaju interesujące są również przewidywania dotyczące skutków, z którymi trzeba będzie się liczyć, jeżeli koncepcja Dennetta i jej...
»
- Pani Xandra będzie tym zafascynowana - powiedziała głu­chym głosem, wiedząc o zainteresowaniu, jakim czarodziejka Shobalar darzyła magiczne przedmioty...

Dzieci to nie książeczki do kolorowania. Nie da się wypełnić ich naszymi ulubionymi kolorami.

..
– Ja nie patrzyłem ani na rewolucję, ani na powstanie, ale przecież to nie racja, żebym nie
miał prawa czuć ucisku, myśleć o nim i opierać mu się ze wszech sił moich...
– A co, a co, słyszeliście? – krzyczał Somonowicz. – Trzeci dziesiątek lat upływa, to jest
nasionko. Macie państwo! Czynie mówiłem? Ja to przeczuwam, j a to widzę! Tu mi włosy
wyrosną, jeżeli ty znowu czego nie zmajstrujesz – wołał podsuwając Borowiczowi do oczu
swe zmarszczone ręce – tu mi włosy wyrosną! Ale to sobie waćpan zapisz w głowie, że ja nie
chcę tego dożyć, że nie zgodzę się pod żadnym pozorem na to patrzeć i że sobie w twoich
oczach, gołowąsie, z pistoletu w łeb wypalę! To sobie zapamiętaj...
– Po cóż znowu pan radca ma sobie w łeb walić? – pytał zmieszany Borowicz.
120
– Po co mam sobie w łeb walić? Bo mam już dosyć. Nie chcę trzeci raz patrzeć, nie chcę
patrzeć, słyszeć, czuć, nie chcę, nie chcę!
– Ależ o co radcy chodzi? – wtrąciła się staruszka.
– O co chodzi? O to chodzi, że nie mam już sił ani przeciwdziałać, ani wstrzymywać, a
patrzeć i wszechmocy boskiej po nocach nadaremnie wzywać nie chcę, choćbym miał duszę
wydać na potępienie wieczne. Na to wam mogę w tej chwili wykonać przysięgę, że nie chcę
patrzeć i nie będę! Wy sobie słuchajcie takiego siewcy, a ja wam powtarzam milionset razy,
że to jest wróg waszej nacji, oto ten, który tu stoi!
– Ech, jużem się nasłuchał tych kabalistycznych przeklęć pana radcy i wiem, co za nimi
idzie... – rzekł Borowicz, machając ręką. – Nie ma o czym gadać...
– Jest o czym gadać! Ja cię widzę na wylot! Oddaj się w ręce sprawiedliwości...
Marcin nie mógł już wytrzymać, toteż nie czekając na kawę, co tchu pożegnał się ze
wszystkimi. Stary radca wychylił się za nim z sieni i wołał na cały głos:
– Oddaj się w ręce sprawiedliwości, to ci radzę jak ojciec...
Wprost z Wygwizdowa Borowicz cwałem pobiegł na ulicę Biruty. Gdy się do tych miejsc
zbliżał, szedł jak lunatyk. Tyle dni i nocy przepędził w tęsknocie za tym widokiem, tyle razy
budził się z marzeń do rzeczywistej ich nieobecności, że gdy nareszcie dane mu było znaleźć
się wśród tych zaułków, poczytywał je za gorączkowe widziadła. Życie swoim trybem toczą-
ce się w małych sklepikach, w jeszcze mniejszych warsztatach, w brudnych i ciasnych miesz-
kaniach, na ulicy i w sionkach – było mu drogie i czcigodne jak święty kult, jako umiłowana
świątynia samego bóstwa. Szedł noga za nogą i wolno wznosił oczy do szyb pierwszego pię-
tra. O, gdyby ją mógł zobaczyć, gdyby tylko raz spojrzeć...
Z dala już dostrzegł, że z okien wyjęte są żaglowe story i firanki, a większość tych okien
poroztwierana tak jednostajnie, że z mieszkania wiała pustka. W głębi jednej z sal widać było
podwójną drabinę z białego drzewa, zachlapaną olejnymi farbami. Dalej, na miejscu pięknych
złocieni w białych wazonikach, stał garnek z niebieską ultramaryną i sterczący w nim gruby
pędzel.
Serce Marcina zakłuła złośliwa boleść, ów, jak mówi Hamlet, „taki jedynie rodzaj prze-
czucia, jaki by zmieszał, być może, kobietę”. – Pragnąc znaleźć od razu środek ratunku na to
gniotące uczucie, Borowicz wszedł w bramę i spotkał tam starą i unurzaną w brudzie stróżkę,
która oczyszczała miotliskiem na długim kiju bramę wjazdową.
– Proszę pani – szepnął wsuwając babie w rękę pół rubla – czy doktór Stogowski teraz
przyjmuje chorych?
– Ten, co tu na górze mieszkał, ruski doktor, to się już wyprowadził, ale przyjdzie na
kwaterę to samo doktor, tylko inszy, a tera nie ma żadnego... – rzekła babina, osłupiała z po-
dziwu na widok takiej kupy pieniędzy.
– A gdzież tamten?
– Tamtego przeniesły aże w głęboką „Rosiją”.
– W głęboką „Rosiją”? – powtórzył Marcin dygocącymi wargami.
– Mówił ta „dzieńszczyk”, że tam niby ten doktor Stogowski będzie brał lepszą zasługę.
Na „jednoroła” tam poszedł, to samo przy wojsku.
– Ale gdzież to jest?
– Gadał on toto, ale ja nie potrafię wymówić. Jakosi tak jakby... Smierno, czy co?
– A czy to już wyjechali?
– O, już będzie z pięć niedziel, jak pojechały.
– I ta panienka, córka, to samo?
– A ino, pojechała i ona. Zapłakała se, chudziątko, jak przyszło włazić na furę. Jeszcze mi
złotówkę wetknęła, żem, widać, sterczała jako się patrzy przy bramie...
Marcin odszedł stamtąd. Nie widział ani jednego przechodnia, instynktem prawie trafiał z
ulicy w ulicę, z ulicy w ulicę, z ulicy w ulicę. Nie wiedząc o tym, znalazł się u bramy parku;
121
wszedł tam, skierował na swoją uliczkę i trafił do źródła.
Pusto było w tym ustroniu. Kamienne ławki stały tak samo, tylko liście bzu poczerniały,
śpiew ptasi ustal. Borowicz siadł na swym miejscu i zmartwiałymi oczyma przyglądał się
ławce sąsiedniej.
Kiedy niekiedy z wysokich drzew spływał liść zeschnięty, kołysał się na powietrzu i cicho
padał między uwiędłe trawy. Kiedy niekiedy za żelaznymi sztachetami dawał się słyszeć ło-
skot kroków przechodnia po kamiennym chodniku albo w dali okrzyk uczniów bawiących się
w piłkę na gimnazjalnym podwórzu.
Drżącymi palcami Marcin wyjął z bocznej kieszeni kartkę z pismem Biruty i przycisnął do
ust zsiniałych słowa piosenki:
Ach, kiedyż wykujem, strudzeni oracze,
Lemiesze z pałaszy skrwawionych?...
Duszę jego gruchotała boleść tak głęboka, jakby trzymał na wargach rękawiczkę lub
wstążkę wyjętą z trumny. Skąpy orszak myśli snuł się po jego rozbitym mózgu. Było ich co-
raz mniej, coraz mniej... Tylko dwa, trzy pytania wracały ciągle.
Po cóż to wszystko ludzie robią, po co czynią dobrowolnie na złość słabszym spośród sie-
bie, dzieciom? Toż to jest pomoc udzielona młodości przez wiek i rozum dojrzały? Nic, tylko
mściwe, obłudne a umyślne łganie, gdzie się da, podstawienie nogi, żebyś upadł i żebyś się
rozbił. A ty wierzysz, że wykujem lemiesze z pałaszy skrwawionych... – zapłakał w głębi
serca.
Wtem dał się słyszeć nad nim cichy głos:
– Borowicz, panie, panie...

Powered by MyScript