Znacznie gorzej zaczyna to wyglądać po pojawieniu się Yoko Ono. Ale mówi się trudno - nie ostatni to raz, kiedy za zobaczenie Johna płacimy cenę, której na imię Yoko. Na szczęście pozostała część filmu należy już tylko do Rolling Stonesów. 1 uwaga! To, co na płycie brzmi jak przeciętny występ zespołu, wzbogacone o wizję urasta nagle do rangi wydarzenia. Jagger przechodzi siebie. Urodzony showman śpiewa, skacze, pląsa, zaczepia widownię, wreszcie - w trakcie Sympathy For The Devil - rozbiera się do pasa, żeby ukazać zdobiące tors malunki. Lucyfer wcielony, jest w kapitalnej formie i dla niego samego należy sięgnąć po ten film. Chyba że ktoś w ogóle lubi Rolling Stonesów. Albo The Who. Albo Lennona. A nawet tylko sex, drugs & rock and roli... Warto pamiętać, że jest to także ostatni zarejestrowany występ Briana Jonesa. Pół roku później założyciel i ojciec chrzestny The Rolling Stones już nie żył. Tymczasem jednak dobiegał końca rok 1968. Zbliżały się święta. Brian i Suki Poitier wybrali się na Ceylon (tak, na Oceanie Indyjskim była jeszcze wtedy taka wyspa), gdzie złożyli wizytę Arthurowi O Clarkowi, autorowi sfilmowanej przez Kubricka książki „2001: Odyseja kosmiczna". Mick, Mariannę, jej syn Nicholas oraz Keith i Anita wyjechali na wypoczynek do Brazylii. Richards i jego pani zamierzali wypoczywać czynnie: „Bardzo zainteresowaliśmy się magią i traktujemy ten wyjazd niezwykle serio. Mamy nadzieję spotkać pewnego magika, który uprawia zarówno czarną, jak i białą magię. Ma bardzo długie i trudne imię, którego nie potrafimy wymówić. Nazywamy go Banana, żeby było krócej". Jagger wolał wałęsać się po plaży. Mocno się opalił i zapuścił krótką brodę. Niech krwawi Wiosną 1969 roku Stonesi wiedzieli już doskonale, że czas pokazać się fanom „na żywo". Mick i Keith myśleli poważnie o kolejnym tournee amerykańskim, ale zarówno obciążenia związane z dwoma procesami, jak i ogólny stan psychiczny Briana, praktycznie dyskwalifikowały go z udziału w koncertach. W zespole coraz jawniej mówiło się o konieczności znalezienia nowego gitarzysty. Cały styl i brzmienie Stonesów opierały się na współpracy dwóch gitar - od tego nie można było odstąpić. Wkład Briana w nagrywanie ostatniej płyty był prawie żaden. Keith dublował większość partii, do studia wpadali zaprzyjaźnieni muzycy, Dave Mason, Erie Clapton. Muzyk, zaszczycony propozycją wejścia do The Rolling Stones, musiał być kompetentny, w najbardziej profesjonalnym tego słowa znaczeniu, ale nie mógł być zbyt silną indywidualnością artystyczną. Miał się wtopić w Stonesów, a nie zachwiać wewnątrzgrupowym układem. Od pewnego czasu apetyty Micka i Keitha skupiały się wokół osoby mło- 139 dziutkiego Micka Taylora, niezwykle utalentowanego gitarzysty, który przeszedł właśnie przez twardą bluesową szkołę Johna Mayalla. 17 stycznia 1968 roku Taylor skończył 20 lat. Już w szkole zainteresował się bluesem, stał się prawdziwym fanatykiem. Potem pracował jako grawer, ale przez cały czas grał -w zespole nieskromnie nazwanym The Gods (Bogowie). Przez tę amatorską kapelę zdążyło się przewinąć kilka znanych postaci (m.in. Greg Lakę - King Crimson; Emerson, Lakę and Palmer), a po kolejnych transformacjach stała się ona zalążkiem zespołu Uriah Heep. Ale już bez Taylora. Ten bowiem, oprócz tego że grał, intensywnie „bywał". W klubach. Pewnego wieczoru spełnił się sen młodego gitarzysty. Na koncercie legendarnych Bluesbreakers okazało się, że Erie Clapton zachorował i sam Mayall zaprosił Micka Taylora na estradę, żeby zastąpił jego najznakomitszego solistę. Wypadł doskonale, ale był nieprzyzwoicie młody. Grał stanowczo za dobrze jak na swój wiek. Kiedy Clapton odszedł od Bluesbreakers, żeby założyć Cream, zastąpił go Peter Green. Kiedy Green odszedł, zakładając Fleetwood Mac, Mayall uznał wreszcie, że niebieskooki chłopaczek o twarzy cherubinka może zostać stałym członkiem jego grupy. Mick Taylor grał z Bluesbreakers prawie dwa lata. Na koniec chciał już grać coś więcej, nie tylko bluesa. Z Richardsem rozumiał się doskonale. Lubił muzykę Stonesów, Keith imponował mu jako gitarzysta rytmiczny. Wprawdzie solo gitarowe z Sympathy For The Devil pokazuje, jak dalece rozwinął się Richards jako solista, ale nie to było jego prawdziwym powołaniem. Od niego przede wszystkim zależała decyzja o przyjęciu nowego muzyka i Keith uznał, że włączenie Taylora do grupy nada brzmieniu Stonesów optymalny balans. A w dodatku przybliży zespół do muzycznych korzeni. Nagły zwrot w karierze nie przewrócił Taylorowi w głowie. „Po prostu przyjmuję, że byłem najlepszym dostępnym gitarzystą w danej chwili" - powiedział reporterom. Niestety, trzeba było jeszcze zrobić coś z Brianem. Jagger i Richards mieli na szczęście dość cywilnej odwagi, żeby zakomunikować mu to samemu. Poprosili Charliego Wattsa, żeby wystąpił w roli katalizatora - i we trzech odwiedzili Briana w jego narkotycznej samotni. Brian nie utrudniał rozmowy. Zachował się tak, jakby był na nią przygotowany. Ustalono wspólnie, że poda się prasie kompromisową wersję - Brian sam odchodzi od Rolling Stonesów ze względu na różnice w zapatrywaniach muzycznych, ma inne plany artystyczne, prawdopodobnie poprowadzi własny zespół etc. Stonesi planowali, w celu zaprezentowania publiczności nowego składu, darmowy koncert w londyńskim Hyde Parku. Mówiło się, że Brian powinien wpaść i zagrać parę numerów ze swoją byłą grupą - taki gest przekonałby wszystkich, że w zespole nie było niezdrowych fermentów i uczyniłby odejście Briana nieco lżejszym. Podczas wizyty Micka, Keitha i Charliego gospodarz Cotchford Farm sprawiał wrażenie bardziej zebranego niż w poprzedzającym okresie. Pozory! Staczał się w zawrotnym tempie, a stopniowe oddalanie się od zespołu przyprawiało go o prawdziwą paranoję. Im więcej ćpał, tym gorzej grał, im gorzej grał, tym więcej ćpał. Błędne koło. Ossie Clark, projektant mody i kumpel Stonesów, wspomina, 140 jaka rozpacz ogarniała Briana, kiedy budził się z narkotycznych transów i uprzytomniał sobie, że nie bierze udziału w pracy zespołu: „Oni są tam wszyscy, nagrywają, mają zamiast mnie kogoś innego. Dla mnie nie ma już miejsca". Ale ostateczna rozmowa, której faktycznie spodziewał się od dłuższego już czasu, spełniła w pewnym sensie funkcję katharsis. Brian zaczął na spokojnie rozważać swoje plany muzyczne. Odnowił kontakt z Alexisem Komerem - rozmawiali o bluesie i o nowej grupie Kornera, The New Church. Brian chciał dołączyć, ale Alexis zachęcał go do stworzenia własnej formacji, twierdził, że powinien zostać liderem. Oddany, bezinteresowny entuzjasta - udział eks-Stone-sa mógł znacznie podnieść prestiż zespołu Kornera, którego gwiazda zgasła na zawsze w chwili pojawienia się Johna Mayalla i jego kolejnych Bluesbreakers.
|