Noża nie śmiałem użyć do tego, bo się łatwo mógł złamać. Nareszcie umieściwszy
kokos na kamieniu, uderzyłem weń drugim głazem ciężkim. Skorupa pękła, ale maleńkie ją-
dro zgruchotało się od uderzenia, a cały płyn wypłynął na ziemię. Spożyłem jąderko, ale nie
mogłem odżałować rozlanego soku. Chcąc sobie to wynagrodzić, wziąłem się natychmiast do
otworzenia drugiego. Powłokę zewnętrzną zieloną zdjąć było łatwo, lecz gdy przyszło do
otwarcia łupiny, zacząłem obracać orzech na wszystkie strony, czy nie znajdę gdzie sposob-
niejszego miejsca. Jakoż u góry zauważyłem, że zieleń niezupełnie odeszła. Odskrobałem ją
nożem i zacząłem wiercić. W samej rzeczy w tym miejscu skorupa była miększa. Zrobiłem
otwór i uraczyłem się przewybornym napojem.
Samo już odkrycie kokosu wynagradzało mi podjętą podróż. Palm rosło kilkadziesiąt w
tym miejscu, niezbyt odległym od mego zamku. Wystarczało mi zatem kokosów na cały rok,
ale i ten przysmak smutne obudzał myśli. Byłby on przewyborny po smacznym obiedzie, zło-
żonym z mięsa. Ach, gdyby raz chociaż kawałeczek go dostać! Oglądałem się, czy nie zoba-
czę gdzie jelenia lub sarny, ale nadaremnie. Na gałęziach widziałem wprawdzie papugi i inne
ptaki, rzucałem w nie kamieniami, ale i dziś żadnego trafić nie mogłem, a zresztą, cóż mi było
po mięsie bez ognia.
Szedłem wciąż dalej pomimo nieznośnego upału. Promienie słońca tak mi ciemię przepa-
liły, że dostałem silnego bólu głowy. Skierowałem więc kroki ku brzegowi morskiemu, ażeby
się kąpielą orzeźwić i nieco w cieniu krzaków wypocząć. Zabierając się do kąpieli, widziałem
mnóstwo ryb. Można je było łowić, ale czym? Za powrotem postanowiłem zrobić sieć z włó-
kien pizanga i pocieszyła mnie ta myśl, że może chociaż rybiego pokosztuję mięsa, wysu-
szywszy je na wzór Murzynów w skwarze słonecznym.
Kąpiel, a nawet kilkakrotne zanurzenie się z głową w wodzie, wcale mi ulgi nie przynio-
sły. Ułożywszy się w cieniu krzaków, cierpiałem bardzo mocno i zaledwie byłem w stanie od
czasu do czasu popełznąć na brzeg morski dla zamoczenia rozpalonej głowy. Na koniec sen
mnie zmorzył tak silnie, że nie obudziłem się aż na drugi dzień rano, zdrów zupełnie.
Nikt nie uwierzy, jakie dziwne uczucie mnie ogarnęło, gdy za przebudzeniem się ujrzałem
wschodzące słońce. Nie mogłem przypuścić, żebym pół dnia i całą noc przespał bez przerwy.
Przeraziła mnie myśl, iż zasnąwszy nieoględnie wśród krzaków, mogłem się stać łupem dzi-
35
kich zwierząt. Jednak wkrótce ustąpiła trwoga. Zwierząt drapieżnych widocznie na wyspie nie
było, gdyż od miesiąca, jak ją zamieszkiwałem, ani razu nie doszedł mych uszu ich ryk lub
wycie. Zresztą, do tego czasu niezawodnie byłyby mnie wytropiły.
Nauczony wczorajszym cierpieniem, nie miałem wcale chęci i dziś narażać się na to samo.
Trzeba było sobie sporządzić coś na kształt parasola. W tej chwili wdarłem się na palmę ko-
kosową i nazrywałem dostateczną ilość liści lśniących i twardych. Potem uciąłem kij, przy-
wiązałem do jego końca cztery długie gałązki, w środku na krzyż przewiązane, połączyłem
końce sznurkiem i tak miałem rusztowanie o ośmiu prętach, na którym liście kokosowe zastą-
piły tkaninę jedwabną, używaną do parasoli.
Z przyczyny tej roboty podróż opóźniła się nieco, ale zaraz na wstępie doświadczyłem, jak
wybornym nabytkiem był mój parasol. Słońce teraz wcale mi nie dokuczało, a wietrzyk mile
chłodził. Cóż za różnica od dnia wczorajszego!
Okolice przedstawiały najrozmaitsze zmiany. Raz nieprzebyte lasy, to znowu rozległe
równiny i łąki, kwiatami okryte, to strome masy występujących skał, to pagórki okrągławe, w
niektórych miejscach z sześciokątnych, bardzo regularnych słupów złożone. Gdzieniegdzie
płynęły potoki, czasem tak głębokie, że trzeba było po pas brodzić. Wnętrze zaś wyspy skła-
dało się z wyżyny, pokrytej lasem, ponad który kilka wystrzelało szczytów. Z każdego wzgó-
rza z tęsknotą patrzyłem ku morzu, czy nie ujrzę zbawczego żagla, ale na próżno. Morze pu-
ste, jak spojrzeć okiem, rozciągało się w nieprzejrzanej przestrzeni.
Około południa postanowiłem znów się wykąpać. Zbliżywszy się ku brzegowi morskiemu,
z radością ujrzałem mnóstwo ostryg, przyczepionych do skał. Natychmiast rzuciłem się na nie
i połykałem je tak prędko, jak tylko można było otwierać nożem. Bankiet ten skrzepił mnie
niezmiernie, bo zjadłem coś podobnego do mięsa.
Nazbierawszy do torby zapas tych posilnych małżów, użyłem kąpieli, a wypocząwszy, pu-
ściłem się w dalszą drogę. Wszedłszy w las, miałem z parasolem wiele biedy, gdyż co chwila
|