– Ale kiedy fundamentów nakopali, kości jakich znaleźli i nie stali kopoć... i to już w zwykłej gupocie się nie mieści. – Niemożliwe! – powiedziała wstrząśnięta Denna. Schiem pokiwał głową, pochylił się naprzód. – Ale i nie to najgorsze było. Kopoł, kopoł, kamieni jakie znalozł. I przestał kopoć? – Parsknął. – Wyciągać zaczoł, coby na chałupę mioł! – A czymu nie miołby kamienia użyć, co go znolozł? – spytałem. Schiem spojrzał na mnie, jakbym był przygłupi. – Robiłbyś chałupę z kamieni z kurhanu? Kopołbyś w kurhanie, żeby potem z tego robić córze ślubny prezent? – Znalazł co? Co to było? – Podałem mu butelkę. – No, i to jest właśnie jedno wielko tajemnico, nie? – rzekł gorzko Schiem, popijając z butelki. – Z tego, com słyszał, cały czas tu robił, kopoł fundament, wyciongał kamieni. Potem znalozł pokój, co też był z kamienio, zamknięty. Ale kazał wszystkiem się zamknąć, co znalazł, coby córze wielką niespodziankę zrobić na weselisko. – Jaki skarb? – spytałem. – Nie piniądze. – Pokręcił głową. – O tym Mauthen by nie zmilczał. To było pewnikiem coś jak... – otworzył usta, zamknął, wyraźnie szukając słowa – ...jako to mówiom, co bogate ludzie na półki kładą, co by innym pokazywać? Bezradnie wzruszyłem ramionami. – Pamiątki rodzinne? – podpowiedziała Denna. Schiem położył palec na nosie, a potem wyciągnął go w jej stronę i uśmiechnął się. – Istnie. Jakaś błyskotka, co się mioła ludziom spodobać. Mautheny lubiom się podobać, tak. – A więc nikt nie wiedzioł, co to było? – dopytywałem się dalej. Schiem pokiwał głową. – Jeno garstka wiedzieli. Mauthen, brat jego, syny dwa, może żonka. Cała zgraja przez pół roku łaziła i kpiła z ludzi, dumne jak biskupy. To stawiało wszystko w nowym świetle. Musiałem wrócić na farmę i jeszcze raz wszystkiemu się dokładnie przyjrzeć. – Widzieliście może kogo w okolicy? – zapytała Denna. – Szukomy wuja naszego. Schiem pokręcił głową. – Nie mogem rzec, cobym znoł. – Martwiom się o niego – naciskała. – Przecie cię nie okłamię, panienko – odparł. – Ale kiej som do lasu poszedł, to może źle być. – Kręcą się tu jakie złe ludzie? – indagowałem dalej. – Nie takie, co myślisz – odparł. – Ja się tu nie pętom, ino raz w roku przy jesieni. Źreć świniaki mojom co tutaj, ino nie za wiele. Dziwne chodzom po tym lesie. A na północy to już wcale. – Spojrzał na Dennę, potem wbił wzrok w ziemię, najwyraźniej niepewny, czy powinien mówić dalej. To były właśnie takie informacje, na jakich mi zależało, więc zbyłem ten komentarz lekceważącym gestem w nadziei, że go tym sprowokuję. Schiem zmarszczył brwi. – Dwie nocki temu, kiedym wstał, coby... – zawahał się, zerkając na Dennę – ...coby zrobić rzeczy, o których nie godomy, światłam widział na północy. Wielkie światło i niebieskie. Jako ognisko, tyle co zara zgasło. Ot, tak. – Pstryknął palcami. – Potem nic. Trzy razy. Samżem się aż spocił. – Dwie nocki temu? – zapytałem. Wesele było zeszłej nocy. – Powiedzioł żem, co dwie nocki, nie? – upierał się Schiem. – Od tamtąd na południe wędruję. Coby ni mieć nic do roboty z tym niebieskim ogniem. – Schiem, pytom cię. Niebieski ogień? – Jo tam nie jestem żaden Ruh, cobym bajki opowiodoł za grosze, chłopcze – powiedział, wyraźnie już zirytowany tym, że mu nie wierzę. – Cołe życie tu przesiedziałem. Wszystkie wiedzą, cosik siedzi w góroch na północy. Nie bez przyczyny ludziska tam nie łażą. – Nie ma tam żadnych farm? – zapytałem. – Ni mo, i ni może być, tam ino skały – powiedział impulsywnie. – Myślicie, że jo ni wim, jak świca czy ognisko wyglondajom? Niebieskie było, powiadom. Wielkie ognie, niebieskie. – Wykonał zamaszysty gest. – Jakbyś gorzałki w ogień naloł. Postanowiłem nie drążyć dalej tematu. Wkrótce Schiem westchnął głęboko i podniósł się. – Świniaki już wyżarły pewnie wszystko do gołego – oznajmił, biorąc do ręki swój kostur. Potrząsnął nim, a zaimprowizowany dzwonek zadźwięczał nieczysto. Świnie zbiegły się posłusznie ze wszystkich stron. – Hola, świniaki! – zawołał. – Świniaki, świniaki, świniaki! Tu mi, gadzino! Zawinąłem resztki upieczonego prosięcia w kawałek juty. Denna poszła kilka razy nad rzekę z butelką i zagasiła ogień. Kiedy skończyliśmy, Schiem miał już swoją trzódkę pod kontrolą. Okazała się znacznie większa, niż myślałem. Jakieś dwadzieścia pięć wyrośniętych macior, młode prosiaczki i locha z posiwiałym szczeciniastym grzbietem. Pomachał nam krótko na pożegnanie i odszedł bez słowa; dzwonek na jego kiju dźwięczał, poszczękując, a świnie szły za nim luźną gromadką. – Cóż, nie było to szczególnie subtelne – zauważyła Denna. – Musiałem go trochę przycisnąć – wyjaśniłem. – Przesądni ludzie nie lubią mówić o rzeczach, których się boją. W każdej chwili mógł się zamknąć na dobre, a ja musiałem się dowiedzieć, co takiego widział w lesie. – Ja bym to z niego wyciągnęła – powiedziała. – Muchy ciągną do miodu i te rzeczy.
|