Choć nie potrafię sobie wyobrazić, skąd ktokolwiek mógłby to wiedzieć. Słyszałem, że w ich bezpośredniej bliskości ogień nie płonie. Choć wydaje się, że stoi to w sprzeczności z teorią niebieskiego płomienia. Może... Zerwał się wiatr, poruszając gałęziami drzew. Szelest liści zagłuszył słowa Bena. Skorzystałem z okazji, żeby podejść parę kroków bliżej. – ...że są ujarzmieni cieniem, cokolwiek by to miało znaczyć – usłyszałem słowa ojca, gdy tylko podmuch wiatru znów zamarł. Ben chrząknął. – Ja również nie potrafię tego wyjaśnić. Słyszałem opowieść, w której cień ich zdradza, ponieważ wskazuje w przeciwną stronę, ku światłu. I jest jeszcze historia, w której o jednym z nich mówi się: „w chomącie cienia”. Brzmiało to: „taki to a taki w chomącie cienia”. Niech mnie, ale nie pamiętam imienia, choć... – Jeśli już mówimy o imionach, to jest jeszcze jedna kwestia, która nastręcza mi trudności – zreflektował się ojciec. – Udało mi się zgromadzić ich kilkadziesiąt i chętnie wysłuchałbym twojej opinii na ich temat. Najczęściej... – Tak po prawdzie, Arl – wtrącił Ben – to byłbym wdzięczny, gdybyś ich nie wymawiał na głos. To znaczy imion. Możesz je wyskrobać na ziemi, jeśli masz ochotę, albo ja skoczę po tabliczkę, ale byłbym znacznie spokojniejszy, gdybyś ich nie wymawiał. Lepiej dmuchać na zimne, jak powiadają. Zapadła dłuższa chwila ciszy. Zatrzymałem się w pół kroku, z jedną nogą uniesioną, przestraszony, że mnie usłyszą. – Przestańcie oboje tak na mnie patrzeć – wreszcie rzekł Ben z irytacją. – Po prostu zaskoczyłeś nas, Ben – rozległ się łagodny głos mojej matki. – Nie wyglądasz na człowieka przesądnego. – Bo nie jestem – mówił Ben. – Po prostu jestem ostrożny. A to co innego. – Oczywiście – rzekł ojciec. – Nigdy bym... – Zachowaj to sobie dla klientów z pieniędzmi, Arl – wszedł mu w słowo Ben, a w jego głosie brzmiała jawna irytacja. – Jesteś zbyt dobrym aktorem, aby to okazać, ale doskonale wiem, kiedy ktoś widzi we mnie głupca. – Chcę tylko powiedzieć, że mnie to zaskoczyło, Ben – ciągnął ojciec polubownym tonem. – Ty jesteś wykształcony, a mnie już naprawdę zmęczyli ludzie macający żelazo na samą wzmiankę o Chandrianach. Staram się po prostu zrekonstruować opowieść, a nie parać mroczną sztuką. – Cóż, wobec tego mnie posłuchajcie. Za bardzo was oboje lubię, żebym pozwolił wam mnie uważać za starego głupca – oznajmił Ben. – Poza tym muszę z wami później o czymś porozmawiać i chcę, żebyście potraktowali moje słowa serio. Wiatr raz po raz się zrywał, dzięki czemu mogłem w miarę niesłyszalnie pokonać ostatnie kilka kroków. Przystanąłem za rogiem wozu moich rodziców i spojrzałem zza zasłony liści. We trójkę siedzieli wokół obozowego ogniska. Ben na pniaku drzewa, otulony swoim wystrzępionym brązowym płaszczem. Moi rodzice naprzeciw niego, pod jednym kocem, matka wsparta na ramieniu ojca. Ben napełnił skórzany kubek z glinianego dzbana i podał mojej matce. Kiedy mówił, oddech krzepł w parę przed jego twarzą. – Co myślą o demonach w Atur? – zapytał. – Są przestraszeni. – Ojciec postukał się w czoło. – Od całej tej religii rozmiękają im mózgi. – A co w Vintas? – dopytywał się dalej Ben. – Wielu tamtejszych mieszkańców to Tehlanie. Czy oni myślą podobnie? Matka pokręciła głową. – Oni raczej myślą, że to głupstwa. Wolą, by ich demony miały metaforyczną naturę. – Wobec tego, czego się boją nocami w Vintas? – Elfów – orzekła matka. Ojciec odezwał się równocześnie: – Draugarów. – Oboje macie rację, ponieważ to zależy, o której prowincji kraju mowa – rzekł Ben. – A tutaj, we Wspólnocie, ludzie śmieją się w głos z obu strachów. – Gestem objął otaczające drzewa. – Ale gdy nadchodzi jesień, bardzo uważają, aby nie ściągnąć uwagi upiorów. – Tak toczy się świat – zauważył mój ojciec. – Połowa talentu dobrego aktora polega na tym, by wiedzieć, o czym myśli publiczność. – Wciąż podejrzewasz, że mam nie po kolei w głowie – stwierdził Ben w zamyśleniu. – Posłuchaj, załóżmy, że wjeżdżamy jutro do Biren, a ktoś wam mówi, że w lesie mieszkają upiory. Uwierzycie mu? Ojciec pokręcił głową. – A jeśli dwóch ludzi tak będzie twierdzić? – drążył Ben. Kolejne zaprzeczenie. Ben pochylił się naprzód. – A jeśli twierdzić tak będzie kilkunastu ludzi, wszyscy na pozór całkiem poważnie, że widziano na polach upiory jedzące... – Oczywiście, że bym im nie uwierzył – upierał się ojciec, już lekko zirytowany. – To nonsens. – Naturalnie – zgodził się Ben, unosząc palec. – Ale właściwe pytanie brzmi: Czy poszedłbyś do lasu? Ojciec przez dłuższą chwilę zastanawiał się w milczeniu. Ben pokiwał głową. – Byłbyś głupcem, ignorując ostrzeżenia połowy ludności wioski, nawet jeśli nie wierzysz w te same rzeczy co oni. Jeśli więc nie upiorów, to czego się boisz? – Niedźwiedzi. – Bandytów – dodała matka.
|