L.*? – Zrobił pan to wszystko i jeszcze więcej. Jestem wielkim pana dłużnikiem. – Skłonił głowę. – Ale nie jesteśmy już tym narodem, co kiedyś. Wszędzie jest pełno Zielonych Opasek, a ci, którzy kochali żółtą zarazę, zasługują tylko na cierpienie. Za pana głowę kupiłbym bezpieczeństwo dla swojej rodziny. Przykro mi. Taka jest prawda. Właściwie już powinienem się na pana rzucić. – Mam diamenty, nefryt. Hafiz westchnął i odwrócił się, ukazując szerokie, muskularne plecy. – Biorę je i zaraz mnie kusi, żeby sięgnąć także po pana życie. Bo skoro mowa o pieniądzach, pana głowa i tak jest cenniejsza niż to wszystko. Lepiej nie mówmy o pieniężnych pokusach. – Czyli to nasz koniec? Hafiz odwrócił się z powrotem do Hock Senga, patrząc nań błagalnie. – Jutro przekazuję im pana kliper Gwiazda zaranna i ostatecznie się pana wyrzekam. Gdybym był sprytny, wydałbym też pana. Teraz podejrzani są wszyscy, którzy pomagali chińskiej zarazie. Wszyscy, którzy dorabiali się na chińskim przemyśle i korzystali z waszej hojności, są w nowej Malezji znienawidzeni. Ten kraj nie jest już taki jak kiedyś. Ludzie są głodni. I źli. Nazywają nas piratami kalorycznymi, paskarzami i żółtymi pieskami. Nic tego nie zahamuje. Wasza krew już jest przelana, teraz muszą zdecydować, co zrobić z nami. Nie mogę dla pana narażać życia własnej rodziny. – Możesz popłynąć z nami na północ. Hafiz westchnął. – Zielone Opaski już patrolują wybrzeża, szukają uciekinierów. Ich sieć jest szeroka i głęboka. A kogo złapią, mordują. – Jesteśmy sprytni. Sprytniejsi od nich. Prześliźniemy się. – Nie, nie da rady. – Skąd wiesz? Hafiz odwrócił wzrok, zakłopotany. – Synowie mi się chwalą. Rozgoryczony Hock Seng zmarszczył czoło i chwycił wnuczkę za rękę. – Bardzo mi przykro. Będę niósł tę hańbę do śmierci – powiedział Hafiz. Nagle odwrócił się i pobiegł do kambuza. Wrócił ze zdrowymi papajami i mango. Workiem U-Teksu. Cibi-melonem z PurCalu. – Proszę to wziąć. Przepraszam, że nie mogę zrobić nic więcej. Przepraszam. Muszę myśleć o własnym życiu. – I z tymi słowy kazał mu zejść z pokładu. Miesiąc później Hock Seng samotnie przedostał się przez granicę, czołgając się po rojącej się od pijawek dżungli, po tym jak szmuglerzy ludzi, wężogłowi, zdradzili go i porzucili. Słyszał później, że ci, którzy pomagali żółtym, ginęli masowo – spędzani z wysokich brzegów do morza, płynęli prosto na ostre skały wybrzeża, a unoszące się na wodzie niedobitki dobijano strzałami. Zastanawia się czasami, czy Hafiz był wśród nich, czy też ofiara z ostatniego niezatopionego klipra Trzech Bogactw wystarczyła, żeby uratować jego rodzinę. Czy synowie, Zielone Opaski, wstawili się za nim, czy też przyglądali się zimno, jak ojciec odpokutowuje swoje niezliczone grzechy. * * * – Dziadku? Dobrze się dziadek czuje? – Dziewczynka delikatnie dotyka jego nadgarstka, przyglądając mu się wielkimi czarnymi oczyma. – Poprosić mamę o trochę gotowanej wody? Hock Seng zaczyna coś mówić, potem po prostu kiwa głową i się odwraca. Jeżeli się odezwie, od razu pozna w nim uchodźcę. Lepiej nie ujawniać, że żyje wśród nich, na łasce białych koszul i Pana Łajna oraz paru podrobionych pieczątek na żółtej karcie. Dziewczynka jednego dnia się uśmiecha, a drugiego kamieniem rozwala głowę niemowlęciu. Taka jest prawda i tylko taka. Można sobie myśleć, że istnieje lojalność, zaufanie, czy życzliwość, ale to wszystko diablokoty. W końcu zawsze rozwiewają się nieuchwytne jak dym.
|