Skinąłem głową.
- A wcześniej mówiłeś, że to wszystko nieprawda.
- Mały Severianie, pod wieloma względami nie jestem wcale mądrzejszy od ciebie.
Naprawdę wierzyłem w to, co ci mówiłem, gdyż przyłapałem tych ludzi na kilku oszustwach: znalazłem tajne drzwi w pokoju, w którym mnie trzymali i domyśliłem się, w jaki sposób dostarczyli cię pod szaty jednego z trzech dostojników. Mimo to trzeba pamiętać, że wszędzie aż roi się od różnych ciemnych mocy i ci, którzy ich szukają, prędzej czy później na pewno je znajdą. Wtedy stają się prawdziwymi czarownikami, tak jak powiedziałeś.
- Jeżeli znają prawdziwą magię, to mogliby nauczyć jej wszystkich, którzy by tego chcieli.
Wówczas pokręciłem przecząco głową, ale od tamtej pory często zastanawiałem się nad tą sprawą. Myślę, iż istnieją dwa zasadnicze powody, dla których pomysł chłopca nie może zostać zrealizowany.
Pierwszy jest taki, że magowie tylko niewielką część wiedzy przekazują z pokolenia na pokolenie. Ja sam byłem kształcony w czymś, co chyba można nazwać najbardziej podstawową z nauk stosowanych; przekonałem się na własne oczy, iż postęp nauki zależy w znacznie mniejszym stopniu od teoretycznych rozważań lub systematycznych badań, niż się powszechnie przypuszcza, w znacznie większym zaś od przekazywania z generacji na generację użytecznych informacji, zdobytych czy to dzięki przypadkowi, czy trudnemu do wytłumaczenia przeczuciu. Natura tych, którzy poszukują mrocznej wiedzy, każe im gromadzić wiadomości nawet na łożu śmierci i nie dzielić się nimi z nikim, to zaś, co przekazują potomnym, jest tak pogmatwane i spowite w ochronny kokon kłamstw, że nie przedstawia niemal żadnej praktycznej wartości. Czasem podobno zdarzają się tacy, co dzielą
się umiejętnościami z żoną lub dziećmi, ale najczęściej ludzie ci spędzają życie w samotności, a jeżeli istotnie uchylają przed kimś rąbek tajemnicy, wówczas tracą znaczną część swojej mocy.
Drugi powód jest natomiast taki, że samo istnienie tych sił wywołuje natychmiastowe pojawienie się przeciwsił. Te pierwsze nazywamy ciemnymi lub mrocznymi, chociaż czasem korzystają ze śmiercionośnego światła, tak jak próbował to uczynić Decuman. Drugie określamy jako jasne lub świetliste, mimo że nierzadko posługują się ciemnością, tak samo jak najlepszy nawet człowiek prędzej czy później zaciąga zasłonę nad łóżkiem, by udać się na spoczynek. Mimo to jest coś do głębi prawdziwego w opozycji światło-ciemność, ponieważ dowodzi ona wyraźnie, iż jedno nie może istnieć bez drugiego. W opowieści, którą czytałem małemu Severianowi, padło stwierdzenie, że świat jest jedynie długim słowem wypowiedzianym przez Prastwórcę. Jeżeli tak jest w istocie, to my stanowimy sylaby tego słowa. Jednak wypowiadanie słowa (wszystko jedno jakiego) mija się z celem, jeżeli nie istnieją inne, których nie mówi się głośno. Jeśli zwierzę zna tylko jeden ryk, ten ryk nic nie znaczy; nawet wiatr dysponuje mnogością głosów, dzięki czemu ci, co siedzą w domu, mogą poznać, jaka pogoda panuje na zewnątrz. Według mnie, siły zwane przez nas „ciemnymi" są właśnie tymi słowami, których Prastwórca nie wypowiedział - naturalnie jeśli założymy, że Prastwórca w ogóle istnieje - i muszą pozostać na zawsze zawieszone w półistnieniu, jeśli to jedyne wypowiedziane słowo ma być dosłyszane. To, co ukryte w milczeniu, może mieć wielkie znaczenie, jeszcze większe jednak ma to, co powiedziano na głos. Dlatego właśnie sama moja wiedza o istnieniu Pazura okazała się niemal wystarczająca, by obronić mnie przed urokiem rzuconym przez Decumana.
A jeżeli poszukujący ciemnych mocy odnajdą je, czy nie może stać się to udziałem także tych, którzy poszukują jasności? Czyż nie oni właśnie powinni przekazywać swoją mądrość następnym generacjom? Dlatego kolejne pokolenia Peleryn chroniły Pazur jak najdroższy skarb i dlatego jeszcze bardziej utwierdziłem się w postanowieniu, żeby je odnaleźć i zwrócić im go. Nawet jeśli wcześniej nie zdawałem sobie z tego do końca sprawy, to nocne spotkanie z alzabo uświadomiło mi z całą mocą, iż jestem tylko ciałem, że kiedyś na pewno umrę i że najprawdopodobniej nastąpi to już niedługo.
***
Ponieważ góra, ku której się zbliżaliśmy, wznosiła się na północ od nas i rzucała długi cień na porośniętą dżunglą przełęcz, z tej strony lasu nie natrafiliśmy na zasłonę z pnączy.
Jasnozielone liście bladły coraz bardziej, rosła też liczba martwych drzew, przy czym jednocześnie malały ich rozmiary. W baldachimie liści, pod którym szliśmy przez cały dzień, zaczęły pojawiać się coraz liczniejsze dziury, aż wreszcie zniknął zupełnie.
Potem góra znalazła się bezpośrednio przed nami, zbyt blisko, abyśmy mogli dostrzec jej podobieństwo do postaci człowieka. Z warstwy chmur wyłaniały się potężne, pofałdowane zbocza, o których wiedzieliśmy, że są jego wyrzeźbionymi w skale szatami. Z pewnością wielokrotnie okrywał się nimi zaraz po przebudzeniu, nie zdając sobie sprawy, iż kiedyś zostaną utrwalone na całe wieki, tak wielkie, że prawie wymykające się ludzkiemu postrzeganiu.
ROZDZIAŁ XXIII
PRZEKLĘTE MIASTO
Nazajutrz około południa ponownie znaleźliśmy wodę - jak się później okazało, po raz ostatni na zboczu tej góry. Zjedliśmy resztkę suszonego mięsa otrzymanego od Casdoe i napiliśmy się ze strumienia, który był tutaj zaledwie strużką średnicy męskiego kciuka.
Wydawało mi się to dziwne, ponieważ w wyższych partiach góry widziałem mnóstwo śniegu; po pewnym czasie przekonałem się jednak, że poniżej granicy wiecznych śniegów, gdzie biała czapa mogłaby rozpuszczać się w promieniach słońca, dając początek licznym potokom, śnieg został zmieciony przez silne wiatry, wyżej natomiast przybywało go nieprzerwanie od stuleci.
|