Dorthy wyczuła jego podniecenie, gdy pochylił się do przodu i chwycił za krawędź oparcia fotela Ada. - Nie, nie znaleźliśmy niczego - odparła Ada. - Może w innych ostojach. - Pokaż mu listę - poradził Chavez. Kilczer zaczął przeglądać listę w czerwonawym świetle padającym na jego twarz z ekranu. - A więc zebrali menażerię z rozmaitych światów, by zapełnić jakoś ten jeden? - spytała Dorthy. - Dlaczego po prostu nie skolonizowali Ziemi, albo Elysium? To było miliony lat temu, nie napotkaliby żadnego oporu. Po co zadali sobie tyle trudu? Kilczer podniósł głowę znad listy i spojrzał na nią z uznaniem. - O to samo niedawno pytałem, pamiętasz? Powiedziałaś, że postarasz się to wyjaśnić. - Osobiście uważam - wtrąciła się Ada - że wrogowie pochodzą z jakiegoś świata należącego do układu czerwonego karła i nie znoszą intensywnego światła. - To prawda - potwierdził Kilczer. - Ten przywieziony przez Andrewsa segmentowany stwór miał skórę bardzo wrażliwą na ultrafiolet. Jednak każdy taki świat byłby jak ten tu, zanim go przekształcono, z jedną stroną stale zwróconą ku słońcu. Nie są to dobre warunki dla rozwoju życia. A światło w ostojach jest bardzo intensywne. Owszem, czerwone, ale intensywne. - To może czerwony olbrzym? - Wykluczone - odezwała się Dorthy. - Każdy czerwony olbrzym to gwiazda, która z czasem wybuchnie i zniszczy planety w strefie umożliwiającej rozwój życia, albo przekształci się w białego karła. A te nie żyją dość długo, by na ich planetach mogło powstać życie. - Odezwał się astronom - ostrzegł Kilczer. - Lepiej się z nią nie sprzeczać. - W takim razie wykrycie prawdy lepiej zostawić pani, prawda? - Ada uśmiechnęła się do Dorthy, która również odpowiedziała uśmiechem. W końcu nic ją to nie kosztowało. Przez dłuższy czas podążali za stAdam. Dorthy próbowała czytać książkę, ale podskoki pojazdu uniemożliwiały lekturę. Położyła się na twardej koi, niezbyt uważnie przysłuchując się ekologicznej dyspucie Chaveza i Ada z Kilczerem, a potem nagle ocknęła się, czując na podniebieniu metaliczny posmak zmęczenia. Łazik zatrzymał się i to właśnie ją obudziło. Chavez siedział w swoim fotelu i przeciągał się. Ada nie odrywała oczu od ekranu, który ukazywał widok zjakiejś zdalnie sterowanej kamery. Po chwili oznajmiła, że stadniki zatrzymały się, aby rozbić obóz. Rozłożyły się nad brzegiem niewielkiego jeziorka, być może dlatego, by zapewnić stworzeniom dostęp do wody. - Chyba powinnam wziąć się do roboty - powiedziała Dorthy głosem, w którym było znacznie więcej spokoju, niż go czuła. - Na jak długo się tu zatrzymają? - Może na dwie godziny, może na dwadzieścia. - Dwie godziny powinny wystarczyć - stwierdziła Dorthy. Zażyła jedną tabletkę środka uwalniającego jej talent z chemicznych okowów i popiła kwaśnym sokiem pomarańczowym. Barek łazika był znacznie skromniej zaopatrzony niż ten w Obozie Zero i w namiocie Andrewsa nad jeziorem, gdyż znalazła w nim tylko kilka napojów orzeźwiających oraz dwa tuziny niezbyt smacznych odżywek proteinowych i czystych soków roślinnych. Kilczer, który przeżuł już swoją tabliczkę koncentratu, patrzył z miną kapłana asystującego przy komunii, jak Dorthy bierze tabletkę. Ponaglana tym poważnym spojrzeniem, Dorthy odwróciła się i łapczywie przeżuła własną tabliczkę odżywczą (czas płynął w dziwnie zwodniczym, nie budzącym czujności świetle; jakże daleko było stąd do przepysznego Księżyca Ziemi, lub Większej Brazylii). Jej talent miał się uaktywnić za około dwadzieścia minut, więc usiadła z powrotem na koi, by je przeczekać.
|