Długo przedtem, nim ustalono, że pierwszy południk przejdzie przez Greenwich, linia wyznaczająca długość geograficzną zero na całym świecie przechodziła przez Paryż, właśnie przez kościół Saint-Sulpice. Mosiężna smużka w kościele Saint-Sulpice jest pamiątką po tym pierwszym południku świata i chociaż Greenwich odebrało Paryżowi ten honor w 1884 roku, pierwotna linia róży tu jest widoczna do dziś. — Legenda mówi więc prawdę — zauważył Nauczyciel. — Według niej klucz sklepienia zakonu ma leżeć „pod znakiem róży”. Teraz, wciąż klęcząc w ławce, Sylas rozglądał się ostrożnie po kościele i nasłuchiwał uważnie, żeby mieć pewność, że jest sam. Przez ułamek sekundy wydawało mu się, że słyszy jakiś szelest na balkonie chóru. Odwrócił się i patrzył w tym kierunku przez kilka sekund. Nic. Nikogo nie ma. Teraz wstał, spojrzał w kierunku ołtarza i przeżegnał się trzy razy znakiem krzyża, a potem odwrócił się w lewo i poszedł wzdłuż linii róży w kierunku obelisku. * * * W tej samej chwili na międzynarodowym lotnisku imienia Leonarda da Vinci w Rzymie uderzenie opon o płytę pasa startowego obudziło biskupa Aringarosę, który drzemał w fotelu. Przysnąłem — pomyślał i sam się zdziwił, że jest na tyle spokojny, by móc zasnąć. — Benvenuto a Roma — usłyszał przez interkom. Aringarosa usiadł, poprawił czarną sutannę i pozwolił sobie na rzadki ostatnio uśmiech. Rad był z tej podróży. Zbyt długo wyczekiwałem na pozycjach obronnych. Ale reguły się zmieniły. Zaledwie pięć miesięcy temu Aringarosa bał się o przyszłość wiary. Teraz, jakby z woli Hożej, rozwiązanie przyszło samo. Boska interwencja. Jeżeli dzisiaj w nocy w Paryżu wszystko pójdzie zgodnie z planem, Aringarosa wkrótce będzie w posiadaniu czegoś, co uczyni go najpotężniejszym człowiekiem chrześcijaństwa. Rozdział 23 Sophie bez tchu dobiegła do ogromnych drewnianych drzwi prowadzących do Salle des Etats — salki, w której mieściła się Mona Liza. Zanim weszła, rzuciła odruchowe spojrzenie w głąb korytarza, gdzie dwadzieścia metrów dalej, w kręgu ostrego światła reflektora, leżało nieruchome ciało dziadka. Poczuła wyrzuty sumienia — dojmujące i niespodziewane. Głęboki smutek splatający się z poczuciem winy. Przez te dziesięć lat tyle razy wyciągał do niej rękę, a ona trwała niewzruszona — nie otwierała przesyłek, udawała, że nie widzi jego wysiłków, że nie wie, jak bardzo chce się z nią spotkać. Kłamał! Miał przerażające tajemnice! Co miałam robić? I tak wyrzuciła go z pamięci. Całkowicie i na zawsze. Teraz dziadek nie żyje, przemawia do niej zza grobu. Mona Liza. Sięgnęła ku ogromnym drewnianym drzwiom i pchnęła je delikatnie. Wejście odsłoniło się jakby z ziewnięciem. Sophie stała chwilę w progu, wodząc wzrokiem po sporej prostokątnej sali. Tu też świeciły miękkie czerwone, pełgające światła. Sala zwana Salle des Etats była jednym z rzadkich w Muzeum Luwru culs-de-sac — ślepych uliczek, jedyną salą odchodzącą w bok od Wielkiej Galerii. Miała tylko jedne drzwi — wejściowe — a naprzeciw nich, dominując nad całą ścianą, wisiało pięciometrowe płótno Botticellego. Na środku stała olbrzymia ośmiorożna kanapa, na której można było usiąść i odpocząć, podziwiając najsłynniejsze dzieła Muzeum Luwru. Jeszcze zanim weszła, wiedziała, że czegoś jej brakuje. Czarnego światła — latarki z ultrafioletowym światłem. Spojrzała do pawilonu na ciało dziadka oświetlone jaskrawą lampą gdzieś w oddali, otoczone policyjną elektroniką. Jeżeli coś tam napisał, z pewnością posłużył się pisakiem. Wzięła głęboki oddech i pobiegła w kierunku jasno oświetlonego miejsca zbrodni. Nie była w stanie patrzeć na dziadka. Skupiła się wyłącznie na sprzęcie. Znalazła maleńką latarkę ultrafioletową, wsunęła ją do kieszeni swetra i pospiesznie pobiegła z powrotem w kierunku otwartych drzwi do Salle des Etats. Skręciła i przeszła przez próg. Wtedy usłyszała niespodziewany odgłos stłumionych kroków, ktoś szedł w jej kierunku z wnętrza sali. Ktoś tam jest! Jakaś zjawa wyłoniła się nagle z czerwonawego światła. Sophie odskoczyła w tył. — Tutaj jesteś! — usłyszała teatralny szept Langdona, a jego postać nagle zmaterializowała się tuż przed nią. Ulżyło jej, ale nie na długo. — Robercie, mówiłam, żebyś się stąd wynosił! Jeżeli Fache... — Gdzie byłaś? — Musiałam iść po latarkę ultrafioletową — szepnęła. — Jeżeli dziadek zostawił mi wiadomość... — Sophie, posłuchaj, proszę. — Langdon wziął oddech, ajego błękitne oczy spoczęły na jej twarzy. — Litery P. S. Czy one znaczą dla ciebie coś jeszcze? Cokolwiek? W obawie, że głosy mogą się odbijać echem od ścian pawilonu, Sophie pociągnęła go w głąb Salle des Etats i zamknęła cicho ogromne podwójne drzwi, odcinając ich od reszty Luwru. — Mówiłam ci już, że te inicjały oznaczają Princesse Sophie. — Wiem, ale czy kiedykolwiek gdzieś je widziałaś? Czy dziadek kiedykolwiek posłużył się tymi literami w jakiś inny sposób? Może widziałaś monogram, może w rogu papeterii albo na czymś, co nosił przy sobie. To pytanie ją zaskoczyło. Skąd Robert mógłby o tym wiedzieć? Sophie rzeczywiście już kiedyś widziała inicjały P. S. Było to coś w rodzaju monogramu. Dzień przed swoimi dziewiątymi urodzinami. W tajemnicy przed dziadkiem przeczesywała dom, szukając ukrytych prezentów urodzinowych. Nie potrafiła znieść, że ktoś ma przed nią jakieś tajemnice. Co mi dziadek w tym roku kupił? Szperała po szafach i szufladach. Kupił mi lalkę, o którą go prosiłam? Gdzie mógłby ją schować? Nic nie znalazła w całym domu i zdobyła się na odwagę, żeby wśliznąć się do sypialni dziadka. Ten pokój był dla niej niedostępny, ale teraz dziadek był na dole i spał na kanapie. Popatrzę tylko raz!
|