Widząc, że archidiakon znów zapadł w ów stan bezruchu, w jakim go zastał, cichutko cofnął głowę i zaszurał nogami z drugiej strony drzwi jak ktoś, kto właśnie nadchodzi i uprzedza o swoim przybyciu. – Proszę wejść! – zawołał archidiakon z wnętrza swojej celi. – Oczekuję was. Umyślnie zostawiłem klucz w zamku. Wejdźcie, mistrzu Jakubie. Żak wszedł śmiało. Archidiakon, któremu taka wizyta w takim miejscu była bardzo nie na rękę, aż podskoczył na fotelu. – Jak to? To ty, Janie? – Też na „j” – rzekł żak ukazując swe rumiane, bezczelne i radosne oblicze. Na twarzy wielebnego Klaudiusza pojawił się zwykły wyraz surowości. – Po co przychodzisz tutaj? – Mój bracie – odparł żak obracając z zakłopotaniem czapkę w rękach i starając się ze wszystkich sił przyoblec swoją twarz w niewinną, skromną i żałosną minę – przychodzę prosić cię... – O co? – O nieco nauki moralnej, której bardzo potrzebuję. Jan nie śmiał dodać głośno: „i o nieco pieniędzy, których potrzebuję jeszcze bardziej”. Drugi człon tego zdania pozostał nie wymówiony. – Panie bracie – rzekł archidiakon chłodnym tonem – jestem z ciebie bardzo nierad. – O, ja nieszczęsny! – westchnął żak. Wielebny Klaudiusz razem z fotelem zrobił ćwierć obrotu i uważnie spojrzał Janowi w oczy. – Cieszę się, że cię widzę. Wstęp był groźny. Jan przygotował się na potężne natarcie. – Janie, co dzień dochodzą mnie skargi na ciebie. Cóż to była za bijatyka, w której wytłukłeś kijem młodego wicehrabiego Alberta de Ramonchamp?... – O! – rzekł Jan – wielka rzecz! Paskudny paź, który zabawiał się ochlapywaniem żaków galopując po kałużach. – A kto to jest – mówił dalej archidiakon – ów Mahiet Fargel, któremu płaszcz rozdarłeś? Tunicam dechiraverunt, powiada skarga. 157 – E tam! Nędzna pelerynka kolegium Montaigu. Wszak o tym mówicie? – Skarga powiada tunicam, a nie cappettam. Czy umiesz po łacinie? Jan nie odpowiedział. – Tak – odezwał się znowu ksiądz kiwając głową – tak to wygląda dzisiaj nauka i literatura. Język łaciński jest ledwie że zrozumiały, syryjski – nieznany, a grecki w takim upodleniu, że najuczeńszym nie poczytuje się za nieuctwo, jeśli przeskakują przy lekturze słowo greckie, powiadając: Graecum est, non legitur. Żak spojrzał rezolutnie na brata. – Panie bracie, czy pozwolicie, że przełożę wam na francuską mowę to słowo greckie, które jest wypisane tam, na ścianie? – Jakie słowo? – ANAΓKH Na policzki archidiakona wystąpił blady rumieniec niby kłąb dymu, który wskazuje z zewnątrz utajony wstrząs wulkanu. Żak zaledwie to spostrzegł. – Cóż więc znaczy to słowo, Janie? – rzekł cicho, z wysiłkiem starszy brat. – Przeznaczenie. Wielebny Klaudiusz znowu zbladł, a żak beztrosko mówił dalej: – A to słowo, które jest tam, niżej, tą samą ręką wyryte Aναγνεία: znaczy: nieczystość. A co, zna się grekę? Archidiakon milczał. Zamyślił się pod wpływem tej lekcji greki. Młody Jan z całą przebiegłością zepsutego dziecka osądził, że nadeszła chwila stosowna, by się odważyć na prośbę. Zaczął więc najprzymilniejszym, najczulszym głosem: – Mój dobry panie bracie, czyli wcale mnie już nie miłujecie, że aż z tak groźnym witacie mnie obliczem za kilka nędznych policzków i kuksańców, którymi wśród słusznej utarczki obdzieliłem sam już nie wiem jakich chłopaków i nicponiów, quisbusdam marmosetis? Widzicie, dobry panie bracie, że zna się łacinę, co? Lecz cała ta pieszczotliwa obłuda tym razem nie wywarła zwykłego skutku na surowym archidiakonie. Cerber nie dał się przynęcić miodowym plackiem. Czoło księdza Klaudiusza nie wygładziło się. – Do czego zmierzasz? – zapytał sucho. – A więc do rzeczy! – odparł odważnie Jan. – Trzeba mi pieniędzy. Na to bezwstydne wyznanie twarz archidiakona przybrała wyraz jak najbardziej ojcowski i wychowawczy. – Wiesz przecie, imć Janie, że nasze lenno Tirechappe razem z czynszami i intratą z dwudziestu i jednego dymów przynosi tylko trzydzieści dziewięć grzywien, jedenaście solidów i sześć denarów paryskich. Jest to dwukrotnie więcej niż za czasów dzierżawy braci Paclet, lecz nie jest to wiele. – Trzeba mi pieniędzy – po stoicku powtórzył Jan. – Wiesz przecie, że decyzją kapituły nasze dwadzieścia i jeden dymów zaliczono do lennych ziem biskupstwa i że aby wykupić się z tego zaszczytu, płacić musimy przewielebnemu biskupowi dwie srebrne pozłacane marki wartości sześciu grzywien paryskich. Otóż nie udało mi się jeszcze uzbierać tych dwóch marek. Wiesz o tym. – Wiem, że trzeba mi pieniędzy – powtórzył Jan po raz trzeci. – A na co ci trzeba? Pytanie to zapaliło iskierkę nadziei w oczach Jana. Przybrał swą przymilną i niewinną minę. – Wierzajcie mi, drogi bracie Klaudiuszu, nie zwróciłbym się do was w złym zamiarze. Za wasze jedynki nie będę się łajdaczyć po gospodach ani paradować po ulicach Paryża w opończy 158 ze złotego brokatu i z lokajem, cum meo laquasio. Nie, bracie mój, trzeba mi pieniędzy na dobry uczynek. – Cóż to za dobry uczynek? – zapytał Klaudiusz, zdziwiony nieco. – Dwu przyjaciół moich postanowiło kupić wyprawkę dla dziecka pewnej ubogiej wdowy z zakładu haudrietek. To dzieło miłosierdzia. A kosztować będzie trzy floreny i chciałbym dorzucić mojego do składki. – Jakże się nazywają twoi dwaj przyjaciele? – Piotr Maczuga i Baptysta Łowiptaszek. – Hmm! – rzekł archidiakon – te nazwiska tak mi pasują do dobrego uczynku, jak bombarda do głównego ołtarza. To pewna, że Jan nie najszczęśliwiej wybrał sobie te dwa nazwiska przyjaciół. Ale za późno się spostrzegł. – A po drugie – mowa dalej przenikliwy Klaudiusz – cóż to za wyprawka, co ma kosztować trzy floreny, i to jeszcze dla dziecka haudrietki? Od kiedy to wdowy z zakładu haudrietek miewają niemowlęta w pieluchach? Jan jeszcze raz popróbował przełamać lód. – A więc powiem! Trzeba mi pieniędzy, żeby się zejść dzisiejszego wieczora z Izabelką Thirreye w Dolinie Miłości. – Rozpustniku nieczysty! – zawołał ksiądz. – Aναγνεία – rzekł Jan. Ta cytata, którą żak zaczerpnął, być może nie bez złośliwości, ze ściany celi, dziwny skutek wywarła na księdzu. Przygryzł wargi, a złość jego zgasła w rumieńcu.
|