Ani on, ani jego repliki rozrzucone na niemal połowie świata nie oczekiwały, że powiedzie im się ze wszystkimi dziesiątkami grup poddanych eksperymentowi. Sto porażek nie miało znaczenia, podczas gdy jedno powodzenie mogło zmienić losy Ziemi. Do kolejnego nowego księżyca w plemieniu zdarzyły się jedne narodziny i dwie śmierci. Pierwsza z nich spowodowana była głodem, druga miała miejsce podczas conocnego rytuału. Jeden z małpoludów upadł nagle, usiłując delikatnie uderzyć kamieniem o kamień. Kryształ natychmiast zgasł i plemię uwolniło się spod jego czaru. Leżący małpolud nie poruszył się, rankiem oczywiście, ciała już nie było. Tym razem pokaz nie odbył się. Kryształ ciągle analizował swój błąd. Plemię przetoczyło się obok niego, całkowicie go ignorując. Kolejnej nocy kryształ był znów gotów. Cztery tłuste małpoludy pojawiły się ponownie, tym razem wykonywały niezwykłe czynności. Strażnik Księżyca zaczai się bezwiednie trząść. Czuł, że jego mózg wybuchnie i chciał odwrócić wzrok, lecz bezlitosny uścisk psychicznej kontroli nie zelżał ani na chwilę. Strażnik Księżyca miał przebyć lekcję do końca choć sprzeciwiały się temu wszystkie jego instynkty. Służyły one dobrze jego przodkom w czasach ciepłych deszczy i ciągłego urodzaju, gdy pożywienia było w bród. Teraz czasy się zmieniły i odziedziczona z przeszłości mądrość stała się szaleństwem. Adaptacja była dla małpoludów koniecznością, inaczej wymrą jak wielkie zwierzęta, których kości leżały teraz zamknięte w wapiennych skałach. Strażnik Księżyca wpatrywał się jak zahipnotyzowany w kryształowy monolit, podczas gdy jego mózg wchłaniał nieznane impulsy. Czuł mdłości i był głodny. Od czasu do czasu jego dłonie zaciskały się, tworząc konfiguracje, które zadecydują o nowym sposobie życia. Strażnik Księżyca zatrzymał się nagle, gdy stado guźców, węsząc i pochrząkując przeszło przez szlak. Świnie i małpoludy nigdy sobie nie przeszkadzały, nie istniał między nimi konflikt interesów. Jak większość zwierząt nie konkurujących o to samo pożywienie, trzymali się po prostu z daleka od siebie. Strażnik Księżyca stał patrząc na guźce. Kiwał się niepewnie w przód i w tył, borykając się z impulsami, których nie mógł zrozumieć. Nagle, jak gdyby we śnie, zaczął przeszukiwać ziemię. Nawet gdyby umiał mówić, nie mógłby wyjaśnić, dlaczego to robi. Będzie wiedział, gdy znajdzie to, czego szuka. Był to ciężki, ostry kamień o długości sześciu cali. I chociaż niezbyt dobrze pasował do ręki, musiał mu wystarczyć. Małpolud poczuł przyjemne uczucie siły i władzy wykonując zamach ręką. Zdziwił się tyko jej nagle zwiększoną wagą. Zaczął zbliżać się do najbliższej świni. Zwierzę było młode i głupie, nawet gdy weźmie się pod uwagę niewielkie możliwości świńskiej inteligencji. Spoglądało na Strażnika Księżyca kątem oka, nie biorąc go poważnie do momentu, gdy było już za późno. Dlaczego miałoby podejrzewać te nieszkodliwe stwory o jakieś złe zamiary? Skubało trawę w chwili, gdy kamienny młot Strażnika Księżyca pozbawił je nikłej świadomości. Zbrodnia odbyła się szybko i cicho. Reszta stada pasła się spokojnie dalej. Wszystkie małpoludy w grupie zatrzymały się, aby popatrzeć na to, co się stało. Z pełnym podziwu zdumieniem tłoczyły się wokół Strażnika Księżyca i jego ofiary. Jeden z małpoludów podniósł okrwawiony kamień i zaczął uderzać nim martwą świnię. Inni przyłączyli się ze znalezionymi przez siebie kijami i kamieniami, aż obiekt ich ataku stał się bezkształtną masą.
|