Niecałe trzy tygodnie temu wyjaśnił jemu, Barry'emu, że należy przyspieszyć proces, bo dopóki nie ma ciała, nie ma i sprawy et cetera, et cetera. Jeśli zaś będą zwlekać, ciało może zostać odnalezione, no a ponieważ Barry jest tak wspaniałym podejrzanym i istnieje ogromny nacisk na uzyskanie skazania za to zabójstwo, którego zresztą dokonał własnoręcznie i jest winny jak cholera, powinni natychmiast stanąć przed ławą przysięgłych. To zaszokowało Barry'ego. Pokłócili się wściekle w biurze Romeya i od tego czasu sprawy nie układały się już tak jak poprzednio. W pewnym momencie podczas dyskusji przed trzema tygodniami emocje opadły i Ostrze zaczął się chwalić przed swoim prawnikiem, że zwłoki nigdy nie zostaną odnalezione. Pozbył się już wielu i wie, jak 30 31 się to robi. Chociaż ciało Boyette'a ukrywał w pośpiechu i chciał je teraz przenieść, był pewien, że leży w całkowicie bezpiecznym miejscu, na którego trop nigdy nie wpadną Roy i federalni. Barry zachichotał cicho, idąc ulicą Poydras. - A więc gdzie ono jest? - zapytał go wtedy Clifford. - Lepiej, żebyś tego nie wiedział - odparł. - Ale ja chcę wiedzieć. Cały świat chce wiedzieć. No, powiedz mi, jeśli masz odwagę. - Lepiej, żebyś tego nie wiedział - powtórzył. - Daj spokój. Powiedz. - Nie spodoba ci się to. - Powiedz. Barry cisnął papierosa na chodnik i prawie się roześmiał. Nie powinien był mówić tego Cliffordowi, zachował się jak gówniarz. Chociaż z drugiej strony Romey był człowiekiem godnym zaufania, obowiązywała go tajemnica zawodowa i w ogóle, a do tego jeszcze miał żal do Barry'ego o nieopowiedzenie mu od początku wszystkich krwawych szczegółów. Był stuknięty i trefny, więc jeśli jego klienci mieli ręce splamione krwią, Jerome Clifford chciał ją zobaczyć. - Pamiętasz dzień, w którym zniknął Boyette? - spytał wtedy Barty. - Jasne. Szesnasty stycznia. - A pamiętasz, gdzie wówczas byłeś? Romey podszedł do biurka i sprawdził coś w swoim zagryzmolonym notatniku. - W Kolorado, na nartach - odparł. - Ja zaś korzystałem z twojego domu. - Zgadza się, umówiłeś się z żoną jakiegoś lekarza. - Tak jest. Tylko że ona nie mogła przyjść i żeby mi się nie nudziło, przywiozłem do ciebie naszego senatora. Jerome znieruchomiał i wlepił w Barry'ego głupkowate spojrzenie, po czym otworzył usta i wbił wzrok w podłogę. - Przyjechał w bagażniku - ciągnął Barty - i już został u ciebie. - Gdzie? - spytał Romey z niedowierzaniem. - W garażu. - Kłamiesz. - Pod łodzią nie ruszaną od dziesięciu lat. - Kłamiesz. Drzwi do biura Clifforda były zamknięte. Barry potrząsnął nimi i cisnął przekleństwo przez zakratowane okno. Zapalił następnego papierosa i ruszył na obchód okolicznych parkingów, żeby sprawdzić, 32 czy na którymś z nich nie stoi czarny lincoln prawnika. Postanowił Odnaleźć tego tłustego sukinsyna, chociażby przyszło mu szukać całą noc. Barty miał przyjaciela w Miami, którego oskarżono kiedyś o handel narkotykami. Ten przyjaciel z kolei miał dobrego adwokata, który opóźniał sprawę przez dwa i pół roku, aż w końcu sędzia stracił cierpliwość i zarządził proces. Na dzień przed wyborem ławy przysięg- łych ów przyjaciel Barry'ego zabił swojego świetnego prawnika, ~nuszając sędziego do ponownego odroczenia rozprawy. Prkartaoces nigdy się nie odbył. Gdyby Romey niespodziewanie umarł, minęłyby całe miesiące, może nawet lata, zanim proces mógłby się rozpocząć. ;a _Ricky cofał się krok po kroku, aż znalazł się w lesie. Wszedł na wąską ścieżkę i zaczął biec. - Ricky! Hej, Ricky, zaczekaj! - zawołał Mark. Bezskutecznie. Raz jeszcze spojrzał na mężczyznę z lufą w ustach. Martwe oczy były na wpół przymknięte, stopy wciąż drżały. To mu wystarczyło. - Ricky! - krzyknął ponownie, wpadając na ścieżkę. Jego brat biegł wolno z przodu, w dziwnej pozycji, z obiema rękami sztywno wyciągniętymi wzdłuż ciała, zgięty w pasie. Krzaki uderzały go w twarz. Nagle się potknął, ale zdołał utrzymać równo- wagę. Mark złapał go za ramiona i obrócił ku sobie: - Ricky, posłuchaj! Już wszystko dobrze. Ricky wyglądał jak duch, z pobladłą buzią i błyszczącymi oczami. Dyszał ciężko i wydawał głuchy, bolesny jęk. Nie mógł nic powiedzieć. Wyszarpnął się i pognał dalej, nie przestając jęczeć, a krzewy chłostały go po twarzy. Mark pobiegł za nim. Po chwili przekroczyli koryto wyschniętego potoku i ruszyli w stronę domu. Drzewa przerzedziły się i Mark ujrzał chylący się ku ziemi drewniany płot otaczający większą część kempingu. Dwoje dzieci rzucało kamieniami w rząd puszek ustawionych równo na masce zardzewiałego samochodu. Ricky przyspieszył i przecisnął się przez dziurę w ogrodzeniu. Przeskoczył rów, wpadł między dwie przyczepy
|