Nie przejmowałem się tym, gdyż wiedziałem, że zgubię go jutro na
lotnisku El Dorado. Teraz zaś może mnie śledzić, jak długo mu tylko siły i sprytu
wystarczy. Tuż przed wieczorem do mego pokoju wszedł kelner w eleganckiej, białej
marynarce i z brązową muszką pod brodą. Na specjalnym wózku wtoczył półmisek z
kanapkami, jakieś gorące danie i duży termos z herbatą. Ale minę miał taką, jak gdyby
przyniósł mi bombę, która zaraz wybuchnie.
- Señor zamówił kolację do swego pokoju - powiedział znacząco, ukłonił się i
wyszedł. „Czyżby ktoś dawał mi do zrozumienia, abym nie opuszczał pokoju?” -
przemknęło mi przez głowę. Lecz gdy tylko zasiadłem do kolacji i chwyciłem serwetkę,
przekonałem się, że pod nią leży duża koperta. W kopercie znalazłem paszport z moim
zdjęciem. Jak wynikało z tego paszportu, byłem obywatelem holenderskim i nazywałem
się Thomas van Hagen. Jedząc, od czasu do czasu chichotałem, tak mnie rozśmieszyła
moja własna sytuacja. Ten paszport zapewne na wszelki wypadek przysłał mi Raymond
Connor, abym w trudnej sytuacji pod innym nazwiskiem zniknął z pola widzenia
gangsterom albo policji. Zapomniał jednak zapytać, jakimi językami władam i uczynił
mnie Holendrem, a ja nie umiałem ani słowa po holendersku. Mało tego, mianował mnie
brygadierem i nakazał szukanie skradzionych zbiorów w kraju, w którym mówiło się po
hiszpańsku, a ja również nie znałem tego języka. Było dla mnie oczywiste, że gdy tylko
spróbuję działać jako pełnomocnik Connora, natychmiast zostanę zatrzymany przez
48
policję kolumbijską i postawiony przed obliczem Salazara Esponozy, który popatrzy na
mnie z politowaniem i choć zapewne nie zamknie w areszcie, to jednak nie omieszka
odesłać mnie natychmiast do Paryża pod zarzutem, że zacząłem działać na własną rękę,
mimo że umowa z Biurem Koordynacyjnym nie została jeszcze podpisana.
Ale i w mojej głowie, dzięki otrzymanemu paszportowi, zrodził się plan
wyprowadzenia w pole inspektora Esponozy. Zdecydowałem, że gdy wyekspediuję do
Paryża pannę Florentynę i uda mi się niespodziewanie umknąć z lotniska El Dorado, pod
obcym nazwiskiem zamelduję się w jakimś innym hotelu w Bogocie i zatelefonuję do
panny Leticii Lucinante z redakcji „Wiadomości Bogoty”. Señorina Lucinante wyglądała
na sprytną osóbkę, starającą się uzyskać informacje wszelkimi możliwymi metodami.
Byłem pewien, że jeśli obiecam jej pierwszeństwo w publikacji na temat mojego
śledztwa, znajdę w niej wspaniałego współpracownika. Czy należało jednak z tą sprawą
czekać aż do jutra, do mej ucieczki z lotniska? Wszak panna Leticia Lucinante prawie co
wieczór urzędowała w cocktail-barze w hotelu Hilton. Tak rozmyślając, opuściłem swój
pokój i zjechałem windą na dół do coctail-baru. Tym razem bar był pełen gości, a Metys
o nieprzeniknionej twarzy uwijał się stawiając na kontuarze szklanki i kieliszki z
kolorowymi trunkami. Na wysokich stołkach siedzieli przeważnie sami panowie,
ośrodkiem zaś ich zainteresowania była kobieta-wamp w czarnej, krótkiej, obcisłej
spódniczce i białej, jedwabnej, bardzo wydekoltowanej bluzce. Miała starannie
ufryzowane włosy, opadające na gołe, krągłe ramiona. Była ładna, ale mnie raziły jej
zbyt jaskrawo pomalowane usta i przyczernione rzęsy. Nie lubię wyzywającej urody u
kobiet, dlatego nie zwróciłem na nią większej uwagi i przez chwilę stałem w drzwiach
baru, szukając wzrokiem Leticii Lucinante. Niestety, tego wieczoru dziennikarki w barze
nie było. I już miałem zamiar wycofać się do swego pokoju, kiedy nagle zainteresowała
mnie prowadzona głośno w języku angielskim rozmowa kilku panów z ową kobietą
wampem.
- Nie ulega wątpliwości, łaskawa pani - mówił jakiś szpakowaty mężczyzna w
wytartej na łokciach marynarce i przekrzywionym krawacie - że to właśnie Ameryka
Południowa budzi największe zainteresowanie obcych istot z kosmosu. Dziełem
kosmitów jest słynny trójząb z Andów, figury dziwnych zwierząt wyryte na płaskowyżu
Nazca, także kosmitów przedstawia płaskorzeźba z Tikal. Jeśli pozwoli pani zamówić na
|