Trzy palce cienia sterczące w niebo pośród żółtej, wilgotnej mgiełki. W dziennym świetle wyglądają jak jedne z wielu slumsów z czasów Ekspansji, nic nie zdradza pulsującego w środku nałogu. Nakręcana dziewczyna. Jego palce na jej skórze. Jej poważne ciemne oczy, kiedy mówi: „Może pan dotknąć”. Anderson wciąga z drżeniem powietrze, odganiając wspomnienia. Ta kobieta jest przeciwieństwem inwazyjnych pasożytów, z którymi walczy co dnia. Cieplarnianym kwiatkiem porzuconym w świecie zbyt brutalnym dla jej delikatnych genów. To nieprawdopodobne, że przetrwała tak długo. Nie w tym klimacie. Nie wśród tych ludzi. Może właśnie ta bezbronność tak go poruszyła, ta udawana, nieistniejąca siła. Walka o pozory dumy, kiedy zadziera się spódnicę na każdy rozkaz Raleigha. I dlatego powiedziałeś jej o tych wioskach? Bo było ci jej żal? Nie dlatego, że miała skórę gładką w dotyku jak mango? Nie dlatego, że kiedy jej dotknąłeś, aż zaparło ci dech? Krzywi się i ponownie skupia na otwartych książkach, zmuszając się do zajęcia prawdziwym problemem, pytaniem, które sprowadziło go tutaj z drugiego końca świata, kliprem i sterowcem: Gi Bu Sen. Nakręcanka powiedziała: „Gi Bu Sen”. Anderson wertuje książki i papiery, znajduje zdjęcie. Gruby facet siedzi razem z innymi naukowcami ze Środkowego Zachodu na sponsorowanej przez AgriGen konferencji poświęconej mutacjom rdzy pęcherzowej. Znudzony, nie patrzy w kamerę, widać mu fałdy na szyi. Dalej jesteś taki gruby? – zastanawia się Anderson. Tajowie karmią cię tak dobrze jak my? Były tylko trzy możliwości: Bowman, Gibbons i Chaudhuri. Bowman, który zniknął tuż przed tym, jak załamał się monopol SoyPro. Chaudhuri, który wysiadł ze sterowca i rozpłynął się w Indyjskich Koloniach; został porwany przez PurCal, uciekł albo nie żyje. I Gibbons. Gi Bu Sen. Najinteligentniejszy z nich trzech i ten, którego uznali za najmniej prawdopodobnego kandydata. Bo przecież zginął. Dzieci wydobyły ze zgliszczy domu jego zwęglone ciało... a potem go skremowaiy, zanim firma zdążyła zrobić sekcję. Ale zginął. A kiedy dzieci przesłuchano, na wykrywaczach kłamstw i na odpowiednich środkach, zeznawały tylko, że ojciec zawsze upierał się, że mają mu nie robić sekcji, bo nie może znieść myśli, że ktoś będzie rozcinał jego trupa i pompował w niego konserwanty. Jednakże DNA pasowało. To był on. Wszyscy byli tego pewni. Mimo to, można mieć wątpliwości, kiedy dysponuje się tylko paroma genetycznymi strzępkami rzekomych zwłok najlepszego genhakera na świecie. Anderson wertuje kolejne dokumenty, szukając stenogramów z ostatnich dni kaloriarza, spisanych z podsłuchów, które mieli w laboratoriach. Nic. Nic nie sugeruje takich planów. A potem już nie żył. I musieli uwierzyć, że to prawda. Patrząc od tej strony, ten ngoh nawet pasuje. I psiankowate. Gibbons zawsze uwielbiał przechwalać się swoimi osiągnięciami. Egotysta. Każdy współpracownik tak o nim mówił. Z rozkoszą zabawiłby się pełnym wachlarzem możliwości całkowitego banku nasion. Wskrzesiłby cały rodzaj roślin, a potem na deser coś z miejscowej tradycji. Ngoh. Anderson zakłada, że to tutejszy owoc. Ale kto wie? Może to jakiś nowy wytwór? Coś, co w stu procentach powstało w umyśle Gibbonsa, jak Ewa z żebra Adama. Leniwie wertuje książki i notatki. Ani słowa o ngoh. Dysponuje tylko tajskim słowem i osobliwym wyglądem owocu. Nie wie nawet czy „ngoh” to tradycyjna nazwa tego czerwono-zielonego produktu, czy jest po prostu wymyślona. Liczył, że może Raleigh będzie coś pamiętał, ale on jest stary i upalony opium – może i znał angricką nazwę tego owocu, lecz teraz już jej nie pamięta. Zresztą, jednoznacznego tłumaczenia jeszcze nie ma. Upłynie miesiąc, zanim Des Moines będzie mogło zbadać próbki. I nawet wtedy nie jest pewne, czy będą mieli ngoh w swoich katalogach. Jeśli jest wystarczająco zmodyfikowany, może nie dać się szybko odnaleźć pasującego wzorca DNA.
|